Ujarzmić smoka
czyli
44 Marcialonga Ski
Jeżeli dążymy do realizacji naszych marzeń, nie możemy się
poddawać i zatrzymywać z byle powodu. Nigdy nie wiadomo, co lub kto
niespodziewanie pchnie nas dalej na drogę wiodącą prosto do nich.
Plany na sezon były ogólnikowe i „zobaczymy gdzie nas
przyjmą”. W grudniu wybraliśmy się na rekonesans tras w Kościelisku (Puchar
Kościeliska) gdzie zostaliśmy ciepło powitani i wracaliśmy spod Tatr pełni
pozytywnych wrażeń. Tak naprawdę kalendarz startów miał się doprecyzować w pierwszej połowie stycznia 2017. Plany
obejmowały kilka mniejszych biegów w Polsce, m. in. Bieg Gąsieniców, Podhalański, Popradzki, może wyjazd na któryś
z biegów u naszych sąsiadów (Biela Stopa czy może Bedrihowska 25) i oczywiście Bieg Piastów.
Nieśmiało przebąkiwałem, że jestem gotowy na biegi główne Worldloppet, ale
względy formalne i budżetowe nie pozwalały być optymistą w tym względzie.
Jeszcze we wrześniu rozesłałem maile z pytaniem czy mogę wystartować, do
organizatorów kilku europejskich biegów z tego cyklu. Pamiętając boje jakie stoczyłem
z organizatorami Biegu Piastów o prawo startu w biegu na 50km wolałem zapytać o
to innych organizatorów zawczasu. Brak jakiejkolwiek reakcji z ich strony do Bożego Narodzenia upewnił
mnie, że nie będzie łatwo startować w
tych największych biegach, a ukrywanie przed organizatorami niepełnosprawności
nie wchodziło w grę. No i przyszedł Nowy Rok…
Po świąteczno-noworocznym marazmie nagle w pierwszych dniach
stycznia skrzynka pocztowa ożyła. Co u licha chce ode mnie jakaś Gloria Trettel
– pomyślałem sprawdzając w locie wiadomości spływające tego dnia na skrzynkę w
ilościach hurtowych. Gdy usiadłem do komputera i otwarłem wiadomości zdębiałem.
Dyrektor Generalna Marcialongi – Gloria Trettel zaprasza mnie wraz z
przewodnikiem do startu w biegu głównym na dystansie 70 km!!! Tłumaczyłem tą
wiadomość kilka razy niedowierzając. Zapisy na Marcialongę w tym roku trwały
kilkanaście minut błyskawicznie wypełniając limit 7500 zgłoszeń, a nas jako
Team zaprasza najważniejsza z organizatorów! Takiemu zaproszeniu nie można
odmówić. Dodajmy do tego, że w tym samym dniu Dyrektor Jizerskiej 50 przesłał
mi kod rejestracyjny i zaproszenie do startu w tym biegu. Wieczorem długo nie
mogłem spać zastanawiając się jak to wszystko poukładać…
Kolejne dni minęły błyskawicznie na szukaniu przewodnika,
samochodu, środków na wyjazd, hotelu i wielu innych drobiazgów związanych z wyjazdem
do Włoch. Uzyskałem pomoc z kilku źródeł za co serdecznie dziękuje i na tydzień
przed wyjazdem wszystko wydawało się być dopięte. Niestety Przewodnik ze mną nie
pobiegnie, grypa zebrała w Krakowie żniwo, ale to tylko szczegół. Trener i
Agata poprzestawiali mi treningi, żebym mógł stanąć na starcie w optymalnej
dyspozycji. Aż tu nagle 10 dni przed startem powaliła mnie wirusowa zmora. Na
szczęście to nie zapalenie płuc ale…40 stopni gorączki to nie przelewki.
Wszystko stanęło pod znakiem zapytania. Na szczęście niekonwencjonalne metody (bańki,
siódme poty pod kołdrą i inne czary-mary) postawiły mnie na nogi w ciągu
czterech dni. Tylko Biegu Gąsieniców szkoda, ale nie można mieć wszystkiego…
Do Val di Fassa docieramy z opóźnieniem. Niestety włoskich
gór nie wytrzymał nasz samochód, więc do Cavalese wjechaliśmy z fasonem – na lawecie.
Brak środka transportu troszkę skomplikował
nam życie, ale teraz najważniejszy był bieg. Marcialonga!!!
To już 44 edycja słynnego Długiego Marszu. Organizowany po
raz 41 na tradycyjnej trasie biegnącej przez Val di Fassa i Val di Fiemme
maraton narciarski jest najbardziej prestiżową tego typu imprezą odbywającą się
poza Skandynawią. Trasa rozpoczyna się w
Moenie, aby przez 18 kilometrów piąć się w górę Val di Fassa. W ośrodku
narciarskim Canazei ( na wysokości prawie 1500m n.p.m.) cała kawalkada zawraca
aby kolejne 46 kilometrów pokonać w dół najpierw Val di Fassa a następnie Val
di Fiemme. Po drodze trasa biegu gości w centrach takich znanych miejscowości
jak Pozza di Fassa, Moena, Predazzo ( tu znajduje się meta „krótkiej”45 kilometrowej
Marcialongi Light) czy też w ośrodku narciarstwa biegowego w Lago di Tessero. W Molinie, kilka kilometrów poniżej Cavalese,
trasa znowu zawraca aby po kolejnych czterech dotrzeć pod słynną „Ścianę” czyli
dwukilometrowy stromy podbieg kończący się na mecie biegu w centrum Cavalese. Ta
trasa to 70 kilometrowy alpejski smok czekający na śmiałków. I na mnie…
Już w Moenie dostaję wiadomość o skróceniu dystansu. Ze
względu na koszty przygotowania i utrzymania trasy (w Dolomitach brak śniegu,
narciarze korzystają tylko ze sztucznego białego puchu) organizatorzy
zdecydowali się przenieść start do Mazzin, 13 km w górę doliny. W ten sposób bieg główny będzie miał 57
kilometrów, a jego trasa została w całości usypana ze sztucznego śniegu. Ma to
swoje dobre strony, przynajmniej się nie zgubię, byle po białym…
W rozwiązywaniu naszych problemów wszelakich, nieoceniona
okazała się właścicielka pensjonatu, w którym mieszkaliśmy - Giusy. „Nie masz
jeszcze odebranego pakietu startowego?” I już siedzę w aucie i jestem przez nią wieziony
do Cavalese po pakiet. „Macie problem z
mechanikiem samochodowym? – oczywiście pomogę! Nie
masz jak dojechać na start?- Przecież ja też startuję to cię zabiorę, nie ma
problemu!”. Dzięki Giusy! Przez takich ludzi jak Ty nawet w trudnych sytuacjach człowiek się
uśmiecha!
Dwa dni przed startem spędziłem na rekonesansie trasy,
krótkich treningach i chłonięciu atmosfery, jaka się unosiła wszędzie w związku
z Marcialongą. Zresztą o specyfice tego wydarzenia
miałem się okazję przekonać na własnej skórze. Stojąc na głównym placu Moeny z
nartami w rękach zostałem zaczepiony przez kelnerkę z pobliskiej kawiarni.
Zanim się obejrzałem przede mną wylądowało pyszne espresso. A zaraz potem
zostałem zapytany czy mam ochotę na coś lokalnego, a jeśli tak to na słodko czy
raczej wytrawnie. Na moją odpowiedź, że na słodko raczej nie, przede mną
znalazła się deska lokalnych serów i wędlin wraz z przepysznymi bułeczkami i domowym
winem. Nieco przestraszony zapytałem o cenę i usłyszałem że jak dla ciebie to 5
Euro wystarczy. Zdumiony sprawdziłem potem w menu – razem z kawą te specjały musiały
kosztować przynajmniej 15 Euro... Nie wiem czy tak podziałał marker niewidomego
na moim stroju, czy może sam fakt startu w biegu. Ale było to nadzwyczaj miłe i
budujące…
Niedziela, dzień startu. Wstaję po szóstej ze spokojną
głową. Mamy jak wrócić do Polski, mam jak dotrzeć na start, czuję się bardzo
dobrze. Tylko ta perspektywa blisko
ośmiu tysięcy uczestników nie daje mi spokoju. Ale jakoś to będzie. Mamy z
Giusy ten sam box startowy więc jakoś dotrę na linię startu. A jak już włożę
narty w tory to jakoś samo poleci. Uspokojony tą myślą wbijam się w kolejne
warstwy stroju startowego, zakładam buty narciarskie. Jeszcze ostatnie
poprawki, sprawdzenie czy widać marker, puchówka i w drogę. Z teamem umawiamy
się za kilka godzin w Moenie, a potem na mecie. Na dole czeka na mnie Giusy z
siostrą. Pakujemy się do auta i jedziemy na start.
W Mazzin mnóstwo samochodów. Ze zdziwieniem stwierdzam, że
część parkingu zajmują kampery, z których wyłaniają się kolejni uczestnicy
biegu. Nie mam czasu się nad tym
zastanawiać. Giusy, pracująca w lokalnym Czerwonym Krzyżu zna tu mnóstwo ludzi.
Co chwilę przedstawia mnie komuś nowemu. Zostaję przedstawiony co najmniej
setce osób, w tym nawet jakiemuś senatorowi włoskiego parlamentu pochodzącemu z
tych okolic. Przy okazji dowiaduję się że w tegorocznej edycji Marcialongi
startuje 10 włoskich parlamentarzystów. Chapeau bas! Mamy jeszcze czas na
obejrzenie startu Elity. Przecinają linię startu jak odrzutowce. Moją zazdrość
wzbudza przygotowanie ich sprzętu, przede wszystkim smarowanie. Moje narty były
smarowane jeszcze w Polsce. Liczyłem na smarowaczy pracujących przy biegu, ale
w odróżnieniu od Biegu Piastów, tutejsi nie mają smarów na jazdę, tylko na
trzymanie. No cóż muszę dać radę z tym co mam…
Przy wejściu do sektorów startowych kłębią się nieprzebrane
tłumy. Pod kierunkiem Giusy trafiam we właściwe miejsce. Zrzucamy puchówki,
pakujemy do specjalnych kolorowych worków i przekazujemy organizatorom. Jeszcze
tylko kilka fotek i cała ta ludzka ciżba powoli wlewa się do poszczególnych
sektorów.
Na wejściu do boxu kontrola numeru i już jestem w środku. Tu żegnam się z Giusy, ona przesuwa się ze
znajomymi do przodu, a ja powoli ogarniam sytuację. Wokół człowiek na
człowieku. Po chwili wszyscy ruszyli, otwarto bramy na start... Niektórzy
biegną na złamanie karku, inni spokojnie przechodzą pod bramą z czujnikami. Tu
zaczyna się pomiar czasu, teraz trzeba się spieszyć. Wraz z innymi wchodzę na
pole startowe. Zapinam narty, dopinam kijki. No to do dzieła. Ujarzmić tego
smoka. W drogę do Cavalese…
Startuję w tłumie. Jest ciasno, ale nie ma przepychanek czy
też jakiś ostrych spięć. Tory po kilkuset metrach zbiegają się do czterech, ale
tu też nie ma problemu. Czuję trochę rozrzedzone powietrze. W końcu jesteśmy na
ponad 1300 m n.p.m. Narty jadą więc na razie jest OK . Szybko znajduję wspólne
tempo i rytm ze starszym panem z numerem 5707. Mimowolnie staje się moim
przewodnikiem na pierwszych kilometrach. Dzięki niemu bezpiecznie docieram do
Canazei. Tutaj dopadają mnie pierwsze korki. Tak, tak korki na trasie. Już
tutaj płacę frycowe nowicjusza. Starzy wyjadacze mają sposoby na ich,
przynajmniej częściowe, ominięcie. A ja na zwężce przed nawrotką tracę prawie
10 minut. Wynagradzają mi to na chwilę kibice z dzwonkami przy pierwszym „check
poincie” ale po chwili tracę kolejne minuty stojąc i próbując wyjechać z ulic
Canazei. Wreszcie jadę… Zostawiam mojego dotychczasowego opiekuna i mocno
pchając kijami staram się nadrobić stracony czas. Niestety już na pierwszym
stromszym zjeździe czeka mnie przykra niespodzianka. Na górze kotłowanina,
biegacze ściągają narty i schodzą w dół na piechotę. Stojąc w tym zatorze
chwilę zastanawiam się co robić. Nagle obok przejeżdża jakiś, widocznie
bardziej obyty narciarz. Szybka decyzja, wskakuję za niego i ziuuuu na dół.
Niestety moja radość nie trwa długo. Na dole spory tłumek…ubiera narty na całej
szerokości trasy. Trzeba się zatrzymać i poczekać, aż da się przejechać. Niepojęte! Na takim biegu! Mam wrażenie, że
większość z otaczających mnie biegaczy ma kolosalne problemy ze zjazdami. Wygląda na to, że nasze treningi w Gorcach na
zjazdach z Turbacza czy Tobołowa przyniosły świetne efekty. Nie mam problemu ze zjazdami, czas tracę
jedynie na czekaniu na jakiegoś zająca, za którym mógłbym bezpiecznie
zjeżdżać. Raz wypuściłem się na
kilkusetmetrowy zjazd sam i przez upadających współbiegaczy pokonałem jego
większość na jednej narcie, ale obyło się bez upadku. Jednak na kolejnych
zjazdach czekałem na kogoś, za kim będę mógł pojechać. Punkt żywieniowy w Pozza
osiągam w całkiem przyzwoitym czasie. Teraz podbieg do Soragi i strzał dla
ekipy, że niedługo będę w Moenie. Jeszcze kilka krótkich podbiegów i powraca
koszmar zatorów na zjazdach. Przed długim zjazdem do centrum Moeny gigantyczny
korek. Powoli przeciskam się za kolejnymi ścigantami do ostatnich zjazdów.
Wreszcie za kolejnym zakrętem wskakuję w tory za jakimś kolorowo ubranym
zawodnikiem i pędzę na premię w mieście. Tylko tutaj straciłem ponad 20 minut.
Och, jakbym wiedział ile te minuty stracone w korkach później będą znaczyć. Cóż,
frycowe…
W Moenie wzdłuż całej trasy tłumy kibiców. Rozpędem
przeskakuję mostek i skręcam nad rzekę. Tu wśród dopingu wyłapuję znajome
głosy. Team jest na miejscu, wspiera , pokrzepia, robi zdjęcia i filmy. Wlewają
we mnie nowe siły. Zresztą doping na trasie Marcialongi jest niespotykany.
Kibice są wszędzie. Wzdłuż całej trasy na doping mogą liczyć nie tylko gwiazdy
biegów, ale każdy uczestnik. Grupy kibiców mają w rękach listy startowe, dopingują
po imieniu. Nawet późnym popołudniem
słyszałem „Forza Bartosz, Forza”. Niesamowita motywacja…
Po wyjechaniu z Moeny niestety zaczynam czuć, że smarowanie
moich nart powoli dogorywa. Na płaskich nasłonecznionych odcinkach do Predazzo
narty jadą coraz oporniej. Dociera do mnie, że to wina sztucznego śniegu, z
którego usypano trasę. Liczyłem, że smarowania wystarczy na nieco dłużej. A tak
oprócz kilometrów trzeba będzie walczyć z pochłaniającym energię oporem tego
białego czegoś. Póki co mam jeszcze dość siły, żeby długie odcinki pokonywać
pchając. Tylko na ile starczy mi tych sił?
Skocznie narciarskie w Predazzo już za mną . Niechybny znak,
że niedługo wjazd do ostatniego dużego miasta na trasie. Trasa wyprowadza mnie
na most, a dalej głównym deptakiem pod kościół na głównym placu Predazzo.Tu
zlokalizowana jest meta Marcialongi Light (skrócona 33 km). Za mostem zaczyna się dla mnie droga przez
mękę. Miałki śnieg bez torów powoduje, że odechciewa się dalszej jazdy. To jest
walka o kolejne metry a nie kilometry. A do mety zostało ich przecież ponad 20
(km oczywiście). Wjeżdżając na tranzyt obok mety „krótkiej” Marcialongi mam
ochotę zjechać na finisz i dać sobie spokój. Na szczęście za chwilę kolejny
punkt żywieniowy. Pyszna kawa, pomarańcze i czekolada poprawiają trochę mój
kiepski nastrój. Jakoś docieram do końca zabudowań i z ulgą zjeżdżam nad rzekę,
na „normalną” trasę z torami. Te trzy kilometry przez Predazzo będą mi się
śniły po nocach. ..
Walcząc z coraz oporniej sunącymi nartami docieram do stóp
ostatniego na trasie (poza finiszową wspinaczką do Cavalese) większego podbiegu
w Ziano. Tu dopada mnie ogromny kryzys fizyczny. Za mną już ponad 40 km biegu,
wybijających z rytmu zatorów, tępego sztucznego śniegu. Mięśnie buntują się
przed takim traktowaniem. Powolutku wyczłapuję na górę a tam… rozśpiewani
kibice częstują kawą i czekoladą, śpiewają, dopingują. O dziwo dogoniłem
kolorową grupę Amerykanów, którzy minęli mnie niedługo po Predazzo. Widać nie
tylko mnie dopadł kryzys. Jem , piję,
chwilę odpoczywam. Ruszam dalej poganiany okrzykami „Forza” i „Brawo”.
Zmęczenie schowało się gdzieś głęboko. Nawet Amerykanie zostają z tyłu. A po
kilkunastu minutach nagroda. Płytkie rozmyte dotąd tory wcinają się głębiej w
śnieg. Wjeżdżam na teren ośrodka narciarskiego Lago di Tessero. Pięknie
przygotowana trasa prowadzi mnie pod główną trybunę stadionu narciarskiego. To
tu zaczyna się trasa słynnego ostatniego epizodu Tour de Ski – Wspinaczki na
Alpe Cermis. Następne sześć kilometrów przejadę tą samą trasą co najlepsi
biegacze narciarscy świata wliczając w to naszą Justynę! Ta myśl dodaje mi sił.
Dalsza trasa idzie jakoś raźniej, czuję jakby mniej zmęczenia i spracowania
mięśni. Dość sprawnie docieram do skrętu pod kolejką gondolową w Cavalese.
Tutaj Uczestnicy Tour de Ski skręcają w lewo na morderczą trzy i pół
kilometrową wspinaczkę narciarskim stokiem slalomowym. Trasa Marcialongi skręca
w prawo pod kładkę dla pieszych i wjeżdża w iglasty las. Ostatnie promienie
słońca zaglądają w dolinę. Już wiem, że nie zdążę ze słońcem na „Ścianę” do
Cavalese. Teraz płacę za te stracone minuty w kolejkach do zjazdów. Gdybym to wiedział wcześniej…
Zza drzew słyszę komentatora przy moście w Cascate di
Cavalese. To tam zaczyna się słynna Marcialongowa Ściana. Ale przede mną jeszcze
cztery kilometry do kładki w Molinie i powrót do mostu w Cascate. Te kilometry
zapamiętam jako jedne z najdłuższych jakie przebiegłem na nartach. Smar już
dawno zniknął z nart. Krok z odbicia normalnie pchający mnie dobrych kilka
metrów do przodu, teraz posuwa nartę może o połowę jej długości. I tak metr za
metrem do przodu. Czuję że szybko tracę energię. A przede mną jeszcze perspektywa
wspinaczki do mety. Powoli pokonuję te
ostatnie kilometry. Tam gdzie się da, mocniej pcham kijami. Kładka w Molinie
już za mną. Most w Castello już też. Gdy mijam tablicę „4 km to FINISH” z
przeciwka wyłania się skuter na sygnale. Za chwilę drugi. Ratownicy pędzą gdzieś w stronę Moliny. Mam nadzieję, że to
nic poważnego. A ja powolutku zbliżam się do mostu w Cascate. W brzegu trasy
dopatruję się zapalonych świec. Okazuje się, że to tutejsza metoda oświetlenia
trasy. Trzeba przyznać, że pomysłowa…
Tablica „3km to FINISH” stoi kawałek przed mostem. Krótki
podbieg, most, zjazd i już strefa żywieniowa , i smarowanie nart. Ostatni
przystanek przed metą. Zdejmuję narty po raz pierwszy od startu. Muszę
przestawić wiązania na podbieg. Pomagają
mi serwismeni z TOKO. Narty ustawione, trzeba ruszać. Po kilkunastu metrach z
przerażeniem stwierdzam to, czego się bałem. Wygrzana promieniami słońca trasa
jak tylko znalazła się w cieniu zamarzła. Mam przed sobą ponad dwa kilometry
Szklanej Góry. Mozolnie pnę się do góry. Krok po kroku... Mijają mnie
Amerykanie – płakać mi się chce. Tyle pracy włożyłem w utrzymanie nad nimi
przewagi, a teraz to wszystko prysło. Zastanawiam się nad odpięciem nart i
podejściem najstromszego odcinka w butach. Nic z tego, jest tak zlodzone, że w
samych butach nie ustoję. Wreszcie wchodzę do miasta. Tu jest już łatwiej,
pojawiają się nawet tory. Za chwilę
słyszę „Forza Bartosz, jeszcze 300 metrów”. Uśmiecham się pod nosem, kibice są
cudowni, nie ważne, że właśnie mijam bramę ustawioną 500m przed metą,
przynajmniej tak chcą pomóc. Narty trzymają, więc trochę raźniej wpadam w kręte
i wąskie zaułki centrum Cavalese. Jeszcze jeden zakręt- brama 200metrów. Tu już
niemalże pędzę mocno pchając kijami. Nawet jeszcze niedawno tak oporne narty,
teraz gnają w kierunku mety. Już finiszowa prosta – 100 metrów do mety. Rozpędzony
przecinam linię mety. Nie wiadomo skąd na mecie pojawia się Alunia. Wpadam w
jej objęcia, nagromadzone przez cały dzień emocje wybuchają, nie bardzo wiem co
się ze mną dzieje. Wokół ogłuszający doping. Dla mnie? Po takim czasie? To jest
możliwe chyba tylko tutaj. ..
Ostatnie zdjęcia. Jerzyk pomaga mi zdjąć narty. Dostaję
medal, schodzimy ze strefy Mety. Romek wyjmuje mi narty z rąk, Jerzyk kije. Nie
bardzo wiem co się wokół mnie dzieje. Odbieramy moją puchówkę z depozytu, zdajemy
chip pomiaru czasu. Wszystko dzieje się jakby obok. Powoli tuptamy do Centrum
Kongresowego. Przecież trzeba podbić Paszport Worldloppet! Oczywiście trochę
błądzimy, Team się denerwuje, że nie zdążymy na autobus do Moeny. Spokojnie, zdążymy,
przecież wokół jeszcze mnóstwo ludzi. Spotykamy Giusy, kieruje nas we właściwą
stronę, gratuluje... Docieramy w końcu do Fiemmecongress. A tam niespodzianka –
Pasta Party, woda mineralna, owoce. Wszyscy wokół gratulują. Panie w biurze
zawodów podbijają paszport, zapraszają na przyszły rok, gratulują po – polsku!
Jeszcze spotykamy znajomych z Biegu Piastów, chwila rozmowy i schodzimy na
dworzec autobusowy. Gdy zajmujemy miejsca w autobusie jeszcze jedna
niespodzianka. Nad naszymi głowami rozkwitają przepiękne fajerwerki. Kapitalny
pokaz dopełnia całości atmosfery tego
wyjątkowego biegu.
W autobusie zmęczenie bierze górę. Gdzieś przez grubą jego
poduchę nieśmiało dociera do mnie – Udało się! Ukończyłem Marcialongę!! Smok
pokonany!!!
Podsumowując Start w 44 Marcialonga Ski to było największe z
moich dotychczasowych sportowych wyzwań. Biorąc pod uwagę wszystkie
okoliczności zdrowotne i pozasportowe
towarzyszące wyjazdowi do Włoch, czas uzyskany w maratonie schodzi na
dalszy plan. Ważne jest, że ukończyłem ten bieg. Co więcej, ukończyłem go w
całkiem dobrej kondycji, mimo startu bez przewodnika. Warto tu dodać, że w tym
roku trasa Marcialongi zebrała żniwo wśród startujących. W trakcie biegu
wycofało się z trasy prawie dwa tysiące biegaczy – najwięcej w ostatnim
dziesięcioleciu. W tym świetle można
traktować mój start w kategorii dużego sportowego sukcesu.
Teraz chwila odpoczynku i czas na kolejne wyzwania.
Serdeczne podziękowania dla Wszystkich którzy udzielili mi
wsparcia przy realizacji tego wyzwania:
Ilya Marcow – za trenerską
cierpliwość ;)
Agata Mazurek –
gabinet KORE – za wsparcie medyczne
i za to jak się o mnie martwiła ;)
Tomasz Koźmiński –
za wsparcie organizacyjne i doping ;)
Pensjonat Ta Ischia
w Moenie czyli niesamowita Giusy – za serdeczność
i wielką pomoc na miejscu,
Firma Forza Sport-
za zaprojektowanie i uszycie kamizelek znacznikowych „Blind” i „Guide” oraz
ubrań ;
Marka Rossigniol –
za sprzęt narciarski;
Oraz Wszystkim którzy mi kibicowali!!!