czwartek, 23 listopada 2017

40 Bieg Piastów

Tam gdzie gości zima
Czyli relacja bardzo osobista z 40 Jubileuszowego Biegu Piastów
Jakuszyce 2016



Wyzwanie pierwsze
Mistrzostwa Polski Niewidomych i Słabowidzących w Narciarstwie Biegowym

               Plany były zupełnie inne. O mistrzostwach dowiedziałem się z krótkiej notki na Fb kilka dni przed zawodami. Szybka konsultacja z rodziną, decyzja, wyjazd. Dopiero w pociągu jest trochę czasu na przemyślenia. Ten sezon narciarski należy do tych bardzo nieciekawych. Śniegu w Małopolsce raczej brak. Przygotowania do Biegu Piastów rozpocząłem dopiero po Bożym Narodzeniu. Na nartach przejechaliśmy dotychczas kilkadziesiąt km. Sprzęt otrzymany od Rossignola nie do końca przetestowany. A w dodatku jestem zdany na siebie – muszę poradzić sobie bez przewodnika.  Ale do odważnych świat należy…
               Do pensjonatu docieram późnym wieczorem. Zakwaterowanie, odprawa i już wiem jak będą wyglądać najbliższe trzy dni.

               26 luty 2016 Trening i zapoznanie z trasami



               Nowoczesny EuroSpider kolei czeskich wywozi nas do innego świata. Na Polanie Jakuszyckiej króluje zima. Smaruję narty i robię krótkie testy. Na dziś wybieram microfokę R-Skin. Podbieg na Samolot utwierdza mnie w tym wyborze. Z każdym kilometrem czuję się coraz pewniej. Cicha Równia, Samolot, Czekoladka, Orle wokół Kozińca i wreszcie po 2 i pół godzinie znowu Polana.
Z planowanych kilku kilometrów zrobiło się ok 20. Dał o sobie znać głód dobrych warunków. Czuję się mocny. Jutro spróbuję powalczyć. A teraz na dół do Szklarskiej Poręby. Obiad, odpoczynek, odnowa, smarowanie, rozmowy o warunkach na trasach i na inne lżejsze tematy. Ot przedstartowy wieczór…



27 luty 2016 - 1 dzień Mistrzostw 10km stylem klasycznym w ramach Rodzinnej Dziesiątki – biegu inaugurującego Festiwal Narciarstwa Biegowego



Na starcie kilkudziesięciu uczestników Mistrzostw (plus przewodnicy). Za nami ponad trzystu uczestników Rodzinnej Dziesiątki. Dla bezpieczeństwa wszystkie starty niepełnosprawnych na Festiwalu zaplanowano 10min przed startem elity. Będzie troszkę luźniej na starcie ale trzeba bardzo uważać. Złamany kijek praktycznie eliminuje z biegu…
Przyjazna atmosfera maskuje lekkie zdenerwowanie. Mam nadzieję, że sobie poradzę. W świeżych nierozjeżdżonych torach powinno być OK. Wybrałem narty  z microłuską R-Grip ze względu na profil trasy. Ma być szybko na równym i z górki, pod górę jakoś będzie…
I wreszcie start. Narty jadą, staram się trzymać w pierwszej grupie. Na podbiegu lekki kryzys, ale nie tracę kontaktu z czołówką. „Jest dobrze” myślę i zapieram się mocniej kijami. Mijam Rozdroże pod Cichą Równią gdy doganiają mnie „ściganci”. Fatalne miejsce, bardzo szybki i kręty zjazd na Jelenie Łąki. Jadę skoncentrowany na wyczuciu trasy. Potrącony czy też zaczepiony delikatnie przez wyprzedzającego mnie biegacza wypadam z torów. Ratując się wyjeżdżam z trasy i upadam w śnieg. Uderzam o coś plecami. Gdy wracam na trasę, coś jest nie tak. Bolące plecy utrudniają odbicie, ból promieniuje do prawej nogi. Zaciskam zęby, rozciągam mięśnie i powoli gramolę się pod górkę właściwie na jednej nodze… Na równym jest lepiej. Jadę bezkrokiem, od czasu do czasu jednokrokiem z lewej. Meta coraz bliżej. Na szczęście już tylko małe podbiegi i finisz na Polanie. Czas ok godziny to w obecnej sytuacji sukces. Medal, dekoracje, wszystko przesłonięte dokuczliwym bólem. Byle do pensjonatu, spróbuję się rozciągnąć , wygrzać. Jutro przecież kolejny start…



Po konsultacjach z Agatą ( opiekująca się mną fizjoterapeutką – gabinet KORE Kraków) spędzam popołudnie na doprowadzeniu się do porządku. Ból ustaje bez leków, jestem dobrej myśli. Zmieniam narty startowe na te używane na treningu (R-Skin-y), będzie łatwiej pod górę. Jeszcze odprawa, pogaduchy i spać .

28 luty 2016 - 2 dzień Mistrzostw, 15km stylem klasycznym, kolejny dzień Festiwalu



Mobilizujemy się wszyscy przed startem. Dziś na starcie trochę mniej uczestników ( nasza grupa w tym samym składzie) bo około dwustu. Pogoda sprzyja, to dobrze, dzisiejsza trasa nie dość że dłuższa to jeszcze dużo trudniejsza od wczorajszej. Mocno techniczna: długie podbiegi, kręte i szybkie zjazdy. Trzeba się maksymalnie skoncentrować.
Startujemy. Pierwsze kroki i duża ulga. Plecy pobolewają, ale można jechać mocno. To dobrze rokuje. Do pierwszego stromego podbiegu na tzw. Buczkach dogania mnie cały peleton. Wszyscy podbiegają jodełką – nikt nie obiecywał że będzie łatwo. Na podbiegu pod Samolot kawalkada jest już mocno rozciągnięta i porwana. Jadę spokojnie – w końcu to 15km. Narta trzyma, a i do jazdy nie mam zastrzeżeń. Nie eksploatuję się na maksimum, trochę obawiam się o bolące plecy. Ale kilometry uciekają i nadal jest przyzwoicie. Na stromszych podbiegach trochę mocniej boli, ale jest OK. Jeszcze tylko zjazd Górnym Duktem i już tylko kilometr do mety. Wstąpiły we mnie nowe siły. Szybciej, szybciej, jeszcze wyprzedzę kilka osób. Na Polanie pasjonujący finisz z dwoma innymi uczestnikami rozstrzygam na swoją korzyść. Meta, medal, gratulacje i podziękowania za sportową walkę. Jeszcze tylko pożegnania z tymi którzy już do domu, jeszcze umawiamy się na spotkanie na głównych dystansach Biegu Piastów. Miłe zakończenie pięknej imprezy. Było fantastycznie…



Wyzwanie drugie
40 Jubileuszowy Bieg Piastów
25 km stylem klasycznym – bieg Worldloppet Short

Po trzech dniach w Krakowie znowu wracam do Szklarskiej Poręby. Tym razem mam wsparcie. Jerzyk ma 11 lat i kolejny sezon łączy bieganie na nartkach z robieniem za moje oczy na biegowych trasach. Jest świetny, w pełni mu ufam, razem jest zdecydowanie łatwiej. Tylko kolejarzom jakoś trudno pojąć, ze jest pełnoprawnym przewodnikiem niewidomego. J

3 marca 2016 Trening



I znowu EuroSpider wywozi nas do innego świata. Jerzyk jest zachwycony – zarówno nowoczesnym pociągiem jak i wspaniałą zimą. W Jakuszycach ostatnie trzy dni sypało. Warunki rewelacyjne, więc testujemy narty i szybki wybór. „Startowe”(Jerzowe bezłuskowe Delty i moje „ciepłe” R-Gripy) zanosimy do smarowania, odbierzemy jutro przed startem. Będzie drogo, ale warto. Narty muszą się spisywać bez zarzutu. Mają pomagać, a nie przeszkadzać. Zwłaszcza te Jerzowe…

Po świeżym śniegu wybiegamy na Samolot. Omawiamy dalsze plany, może uda się załapać na szarlotkę na Orlu. Jedziemy przez Czekoladkę, Jerzyk jeszcze tam nie był. Potem zjazd i już jesteśmy w schronisku. Niestety szarlotka wyszła – tłumy przy okazji Biegu Piastów przetaczają się po trasach. Polacy biegają na nartach, ot co. Niepocieszeni wracamy na Polanę. Ledwo zdążamy na pociąg na dole. Trzeba odpocząć i przygotować się na jutro. …


4 marca 2016 Start       



Stoimy w pierwszym rzędzie. Piękna pogoda, tłumy kibiców, to wszystko potęguje napięcie. Za nami blisko 2 tysiące uczestników biegu. Przed nami 25 kilometrów trasy. Jak będzie? Czy bolące plecy wytrzymają? Czy Jerzyk da radę? To w końcu jego pierwszy bieg tej rangi i pierwszy na takim dystansie. Tato – mówi – boję się, żeby się nie przewrócić na prostej startowej. Tu jest tyle ludzi… Przytulam go, witamy się z pozostałymi uczestnikami, wpinamy narty. Jesteśmy gotowi…
Spiker odlicza 3..2..1 START!!! Mocne odepchnięcia kijów i zaczęło się. Jerzyk ustawia mnie w torach – jazda za nim to przyjemność. Nawracamy przy biało-czerwonej wieży i ponownie przejeżdżamy przez całą długość Polany Jakuszyckiej. Kibice głośno dopingują, sektory startowe nas pozdrawiają – atmosfera nie do opisania. Jerzyk prawie frunie na nartach w tym tumulcie. A narty jadą wyśmienicie, jedziemy bezkrokiem w całkiem dobrym tempie. Super…
Polana zostaje daleko za nami. Jazda bezkrokiem w zmrożonych torach to duża frajda. Gdzieś po trzecim kilometrze dochodzi nas Elita. Dziś jest bezpiecznie, słyszymy pozdrowienia. Wyczynowcy dopingują Jerza. Narty niosą, na zjazdach trzeba uważać, Jerzyk prowadzi świetnie. 10 kilometrów mija jak z bicza. Teraz będzie trudniej. Podbiegi i wywijasy przy schronisku na Orlu. Dla mnie koszmarki, ale daję radę. Stajemy na moment przy punkcie żywieniowym. Czekolada, owoce i herbata poprawiają nastrój. Ruszamy dalej – niestety śnieg robi się mokry i zaczyna trochę kleić się do nart. Kilka kroków w torach załatwia sprawę. Jeszcze kilka krętych zjazdów w lesie i zacznie się najdłuższy podbieg. Na jednym z zakrętów za późno słyszę „nie ma torów” i ląduję w miękkim śniegu przy trasie. Natychmiast zatrzymuje się kilka osób oferując pomoc. Bardzo to miłe, że nie gnają i upewniają się czy wszystko w porządku. Gramolę się na trasę, otrzepuje i ruszamy dalej. Na podbiegu Jerzyk trochę słabnie, ale żelki załatwiają sprawę. Niestety mówi, że zaczyna go obcierać but. Dasz radę? Dam, przecież już niedaleko – mocniej zapiera się kijami i jedzie w kierunku mety. Szybki zjazd na Polanę i już niecały kilometr do mety. Jeszcze tylko pętla wokół strzelnicy i wreszcie finiszujemy. Zwalniam , żeby wjechać na metę razem. Mijamy kreskę jednocześnie. Dostajemy medale. Jerzyk jest bardzo zmęczony, ale widać że zadowolony. Podchodzą do nas inni uczestnicy, gratulują, chwalą go na każdym kroku. Spisał się świetnie, doskonale wywiązał się ze swojej roli Jestem dumny – skończyliśmy razem ten bieg.






Wyzwanie trzecie
40 Jubileuszowy Bieg Piastów
54 km stylem klasycznym – Bieg Główny
5 marca 2016



Wysiadam z autobusu. Jest ósma lekki mróz. Na Polanie już gęsto – do startu niecała godzina. Przebieralnia, depozyt, ostatnie poprawki smarowania. Czas ucieka, sektory startowe już otwarte. Trzeba się rozgrzać i iść na swoje miejsce. W wejściu do sektora sprawdzenie numeru i już jestem. Narty już w torze, a wokół pojawiają się znajomi. Dziś będzie nas trochę więcej w pierwszej linii. Staszek Spólnik z Krakowa i Adam Andrzej Fijałkowski to doborowe towarzystwo. Żałuję, że dziś jestem sam – Jerzyk jeszcze musi dorosnąć do takich dystansów. Jeszcze kilka lat i staniemy na starcie razem. A dziś muszę sobie jakoś poradzić. Na pewno nie będzie łatwo.

Na linii startu zdziwiona pani delegat techniczny FIS nie bardzo może zrozumieć jakim cudem biegnę bez przewodnika. Krótka dyskusja ze wsparciem organizatorów i sprawę udaje się wyjaśnić. Przynajmniej wszyscy mają taką nadzieję.

Wszyscy czekamy na sygnał startu. Za nami w sektorze Elita uczestnicy FIS Wordloppet CUP pozdrawiają nas – pewnie dojdą nas na pierwszych kilometrach. Jeszcze wszyscy się mobilizujemy i już … Startujemy. Wśród dopingu kibiców wyjeżdżam z Polany na czele. Przynajmniej potem mogę mówić, że przez chwilę prowadziłem. Na podbiegu zwalniam. W końcu przede mną jeszcze 50km. Na razie wszystko gra. Po wczorajszym biegu organizm wrócił do normy. Przynajmniej takie sprawia wrażenie. Kilometry uciekają, po sześciu znowu Polana, kibice i pierwsze dożywianie. Na punkcie sam Pan Julian podaje herbatę. Naprawdę budujące i mobilizujące. Pokrzepiony jadę dalej. Do podbiegów przed Orlem wszystko jest OK. I nagle prawie powala mnie ból pleców. Co jest grane – myślę. (Po powrocie do Krakowa wizyta u specjalisty ujawni złamaną kość krzyżową (skutek upadku z pierwszego dnia Mistrzostw Polski NiS)). Jakoś doczłapuję na zjazdy nad schroniskiem Orle. Powolutku i ostrożnie pokonuję eski i zatrzymuję się przy kolejnym bufecie. Tak jak i wcześniej na trasie mnóstwo osób pyta o Jerzyka i mobilizuje mnie do dalszej jazdy. Podjadam, piję, rozciągam się mając nadzieję ze ból przejdzie. Po jakimś kwadransie mam wrażenie, że jest lepiej. Ruszam ostrożnie. Tempo wyraźnie spadło, ale jadę do przodu. Mijam ostrożnie zjazdy na których wczoraj wyjechałem z trasy. Teraz podbieg. Powoli ale skutecznie pochłaniam kolejne kilometry. Czekoladka, piękny zjazd spod Samolotu, podjazd z powrotem na Samolot. Zrobiło się ciepło, a na bufecie na Samolocie nie ma nic do picia. Skończyło się, a jeszcze nie dowieźli tłumaczą się wolontariusze. Ratują nas własnymi sokami wyciągniętymi z plecaków, sytuacje poprawiają mandarynki. No cóż, następny punkt żywieniowy może będzie miał coś do picia. Bolące plecy pozwalają utrzymać umiarkowane tempo. Cieszę się z dobrze wybranych i przygotowanych nart Rossignola. Microłuska R-Grip w „ciepłej” wersji spisuje się w topniejących, mokrych torach doskonale. To bardzo pomaga pokonywać kolejne kilometry. Wjeżdżam na słabo znaną mi część trasy. Podbieg na Kopalnię przejeżdżam w towarzystwie miłego pana, który dodatkowo mnie mobilizuje. Na górze bufet i pora na ostatnie tego dnia wyzwania. Najpierw zjazdy w kierunki Białej Doliny pokonywane za innymi biegaczami. Potem podbieg do Dolnego Duktu – jakoś idzie. Na Dukcie wskakuję w skrajny prawy tor i mocnymi odepchnięciami sunę w kierunku Polany. O dziwo moje narty jadą żwawo, podczas gdy inni pokonują ten odcinek mocno pracując z odbicia. Wpadam na Polanę i czuję rozczarowanie – czeka mnie jeszcze prawie kilometr trasy Adama. Zaciskam zęby i pokonuję kolejne metry. Odgłosy z mety dodają energii. Mijam ostatni zakręt, jeszcze tylko 100, 50, 10 metrów. I jeeest !!! Udało się!!! Jestem na Mecie ! A więc nie ma rzeczy niemożliwych…


Post Factum

A więc jednak się udało. Chociaż większość pukała się w głowy słuchając moich planów to jednak udało się je zrealizować. 7 dni, 4 starty ponad 100 przejechanych kilometrów startowych. Większość bez wsparcia przewodnika. To mój wielki osobisty sukces. Ale też olbrzymi sukces mojego syna Jerzego. Rozpiera mnie duma z jego powodu. Jest wielki!
Gdy opadły emocje czas na podsumowania i nowe plany. Jeżeli zdrowie pozwoli spróbujemy w przyszłym sezonie przynajmniej powtórzyć tegoroczne wyczyny. A może, jeżeli uda się zarazić naszym entuzjazmem innych, uda się zrealizować nowe większe wyzwania..

Pragnę tu podziękować wszystkim, którzy pomogli w realizacji tegorocznych, wielkich bądź co bądź, wyzwań. I tak :
Panu Pawłowi Minakowskiemu i marce ROSSIGNOL za przekazanie sprzętu na którym mogliśmy trenować i startować. Sprzęt jest rewelacyjny, spisywał się doskonale. Brakowało mi jedynie nart z microłuską R-Grip dla Jerza i microłuski „zimnej” w moim przypadku. Ale to raczej wnioski testowe…
Agacie Mazurek z krakowskiego gabinetu KORE za opiekę fizjoterapeutyczną i nieocenione rady dotyczące przygotowania fizycznego i odnowy.
I przede wszystkim Kochanej Żonie za cierpliwość i nieustające wsparcie. Bez Ciebie nic by z tego nie było....
Bartosz Bierowiec



foto
archiwum autora
Bieg Piastów
datasport

wtorek, 28 lutego 2017

Bieg Podhalański

Spotkanie ludzi z mgły
czyli
IX Bieg Podhalański im. Jana Pawła II



Tu się zaczęło… Kilka lat temu przyjechaliśmy na nowotarskie lotnisko zobaczyć jak to jest startować w biegach narciarskich. Przyjechaliśmy całą rodziną. Dziadek Tadek z Babcią Zosią ostatni raz wspólnie mieli przebiec 15 kilometrów, a ja wspólnie z ośmioletnim wtedy Jerzykiem poznawaliśmy od podszewki uroki narciarskiego biegu masowego debiutując na 5 kilometrowej pętli. Cele wszyscy zrealizowali i tylko w nas pozostał wirus - wirus biegania na nartach…


W drodze z Karkowa do Nowego Targu słońce nieśmiało przebija się przez kołderkę z mgły rozpostartą nad całą Małopolską. Cicha nadzieja na kolejny słoneczny bieg Podhalański gasła jednak w miarę zbliżania się do lotniska. Białe mleko spowijało wszystko…

Na płycie nowotarskiego lotniska ruch jak na jarmarku. Rodzina w komplecie więc rozdzielamy zadania. Chłopcy idą do punktu smarowania nart, gdzie stoi wciąż spora kolejka chętnych. My pędzimy do biura po odbiór pakietów startowych. Po chwili obładowani wychodzimy z budynku aeroklubu i szukamy chłopców. Okazuje się, że uwinęli się nad podziw sprawnie i narty już są prawie gotowe. Teraz czas się doubierać i przygotować do startu. Najmłodszy oraz Moja Lepsza Połówka są trochę zagubieni. Staramy się im szybciutko wyjaśnić zasady startu i samego biegu. Jerzyk testuje swoje narty i decyduje, że woli jednak wystartować na treningowych. Wychodzi na to, że chyba wyrósł już ze startowych Delt Rosigniola. Szkoda bo liczyłem, że na ten sezon będą jeszcze dobre. No cóż – rośnie jak na drożdżach…

Wchodzimy do boksów startowych. Tu niestety się rozstajemy. Ja z Jerzem przechodzimy przez bramkę dla uczestników biegu na 15km a Stasiu  z Lepszą Połówką kierują się dalej do strefy dla 5 km. Spotkamy się dopiero na mecie. My tymczasem szukamy sobie wolnego miejsca. Wśród ponad 300 startujących niełatwo znaleźć kawałek miejsca na narty. Po chwili nam się udaje i wpinamy narty. Jeszcze tylko sprawdzamy strapy kijków i jesteśmy gotowi. Dopada nas typowe przedstartowe pobudzenie. Jeszcze  5 minut, jeszcze 3…2…1… . Wystrzał rusza ludzką masę. Jerzyk ciągnie do przodu jak lokomotywa. Mijamy kolejnych zawodników i już po pierwszym zakręcie znajdujemy sobie swoje miejsce w wężu złożonym z kolorowych nart niosących nie mniej kolorowych narciarzy. Kawalkada z przodu i z tyłu niknie w białej zasłonie. Dobrze znane miejsca na 15 kilometrowej pętli wokół Boru Na Czerwonem wyłaniają się jak nierzeczywiste obrazy, aby za chwilę zniknąć rozpływając się w bieli. Takie wrażenia gdzieś z granic metafizyki nie opuszczą nas prawie do samej mety…

Jerzyk nadal pędzi do przodu jakby za plecami miał nie mnie, ale stado jakiś mitycznych mgielnych stworów. Kolejne kilometry uciekają gdzieś w mleczny świat. Po minięciu ósmego niestety okazuje się, że młody organizm chwilowo uznał to tempo za lekką przesadę. Sytuacji nie ratuje żel energetyczny – wręcz pogarsza sytuację. Na przyszłość już wiemy, że dla Jerzyka lepsze będą energetyczne galaretki. Cóż, cały czas się uczymy. Na szczęście po chwili wszystko wraca do normy. Spokojnie dojeżdżamy do punktu żywieniowego na 9 kilometrze. Tam Jerz odzyskuje rezon i żwawo pędzimy dalej. Kolejne „zbyrtki” pokonujemy sprawnie i ani się obejrzawszy zbliżamy się już do ostatniej przeszkody na drodze do mety. W międzyczasie stajemy się chwilową atrakcją dla ekipy filmowej obsługującej Bieg. Na polanach w dolinie Dunajca mijają nas kilkukrotnie wyraźnie zainteresowani nietypowym duetem. Potem w oficjalnym filmie z Biegu odnajdziemy kilka ujęć z nami w roli głównej. Nasza współpraca układa się doskonale. Najtrudniejszy podbieg przy kładce w rejonie lotniska pokonujemy w przelocie, nawet się nim zbytnio nie przejmując. Jeszcze tylko kilometr nieprzeniknionej mgły i meldujemy się na prostej przed metą. Jeszcze na finiszu mijamy kilkoro współbiegaczy i prawie jednocześnie mijamy linię mety.


 Rewelacja – poprawiliśmy nasz czas, mimo kiepskich warunków śniegowych, o ponad 15 minut – jest progres. Medale, uściski, wspólne zdjęcia – przyjemnie jest cieszyć się na mecie z najbliższymi. Staś dumnie prezentuje swój pierwszy medal. Jeszcze nie wie, ale będzie miał swoje 5 minut podczas dekoracji. Teraz trzeba się ogarnąć, przebrać. Czeka na nas wszystkich ciepła strażacka grochówka, a potem dekoracja zwycięzców i losowanie nagród. Najedzeni czekamy więc pod sceną z podium i obserwujemy kolejne dekoracje. Stasiu nudzi się troszkę grzebiąc nogami w śniegu. Gdy przychodzi kolej na nagrody dla najstarszych i najmłodszych uczestników Biegu zostaje wyczytany i zawezwany na najwyższy stopień podium. Okazuje się, że nie tylko jest najmłodszym chłopcem, ale też w ogóle najmłodszym uczestnikiem IX Biegu Podhalańskiego. Jest dumny jak paw, bo zadebiutował w tej imprezie o ponad rok wcześniej niż brat- Jerzyk. Zebrał słuszne brawa od publiczności. A na domiar wszystkiego na pierwszym losie wyciągniętym przez „sierotkę” Zosię  widniał numer innej debiutantki – Mojej Lepszej Połówki. Zestaw od sponsorów osłodził trudy biegu i całej naszej wyprawy…


IX Bieg Podhalański im. Jana Pawła II już za nami. Przyjemnością było ponownie wziąć w nim udział, zwłaszcza że tym razem pojawiliśmy się na starcie całą czwórką. Po trudach samotnej Marcialongi bieganie w parze z Jerzem to naprawdę czysta przyjemność. Rozumiemy się na trasie coraz lepiej. Widać, że dorasta i nabiera doświadczenia. Wierzę głęboko, że nartki mu się nie znudzą i za kilka lat staniemy wspólnie na starcie któregoś z największych narciarskich maratonów…

A w niedzielę start w 41 Biegu Piastów…..









niedziela, 12 lutego 2017

Ujarzmić smoka czyli 44 Marcialonga Ski

Ujarzmić smoka
czyli
44 Marcialonga Ski

Jeżeli dążymy do realizacji naszych marzeń, nie możemy się poddawać i zatrzymywać z byle powodu. Nigdy nie wiadomo, co lub kto niespodziewanie pchnie nas dalej na drogę wiodącą prosto do nich.



     Plany na sezon były ogólnikowe i „zobaczymy gdzie nas przyjmą”. W grudniu wybraliśmy się na rekonesans tras w Kościelisku (Puchar Kościeliska) gdzie zostaliśmy ciepło powitani i wracaliśmy spod Tatr pełni pozytywnych wrażeń. Tak naprawdę kalendarz startów miał się doprecyzować  w pierwszej połowie stycznia 2017. Plany obejmowały kilka mniejszych biegów w Polsce, m. in. Bieg Gąsieniców,  Podhalański, Popradzki, może wyjazd na któryś z biegów u naszych sąsiadów (Biela Stopa czy może  Bedrihowska 25) i oczywiście Bieg Piastów. Nieśmiało przebąkiwałem, że jestem gotowy na biegi główne Worldloppet, ale względy formalne i budżetowe nie pozwalały być optymistą w tym względzie. Jeszcze we wrześniu rozesłałem maile z pytaniem czy mogę wystartować, do organizatorów kilku europejskich biegów z tego cyklu. Pamiętając boje jakie stoczyłem z organizatorami Biegu Piastów o prawo startu w biegu na 50km wolałem zapytać o to innych organizatorów zawczasu. Brak jakiejkolwiek reakcji  z ich strony do Bożego Narodzenia upewnił mnie,  że nie będzie łatwo startować w tych największych biegach, a ukrywanie przed organizatorami niepełnosprawności nie wchodziło w grę. No i przyszedł Nowy Rok…
Po świąteczno-noworocznym marazmie nagle w pierwszych dniach stycznia skrzynka pocztowa ożyła. Co u licha chce ode mnie jakaś Gloria Trettel – pomyślałem sprawdzając w locie wiadomości spływające tego dnia na skrzynkę w ilościach hurtowych. Gdy usiadłem do komputera i otwarłem wiadomości zdębiałem. Dyrektor Generalna Marcialongi – Gloria Trettel zaprasza mnie wraz z przewodnikiem do startu w biegu głównym na dystansie 70 km!!! Tłumaczyłem tą wiadomość kilka razy niedowierzając. Zapisy na Marcialongę w tym roku trwały kilkanaście minut błyskawicznie wypełniając limit 7500 zgłoszeń, a nas jako Team zaprasza najważniejsza z organizatorów! Takiemu zaproszeniu nie można odmówić. Dodajmy do tego, że w tym samym dniu Dyrektor Jizerskiej 50 przesłał mi kod rejestracyjny i zaproszenie do startu w tym biegu. Wieczorem długo nie mogłem spać zastanawiając się jak to wszystko poukładać…


Kolejne dni minęły błyskawicznie na szukaniu przewodnika, samochodu, środków na wyjazd, hotelu i wielu innych drobiazgów związanych z wyjazdem do Włoch. Uzyskałem pomoc z kilku źródeł za co serdecznie dziękuje i na tydzień przed wyjazdem wszystko wydawało się być dopięte. Niestety Przewodnik ze mną nie pobiegnie, grypa zebrała w Krakowie żniwo, ale to tylko szczegół. Trener i Agata poprzestawiali mi treningi, żebym mógł stanąć na starcie w optymalnej dyspozycji. Aż tu nagle 10 dni przed startem powaliła mnie wirusowa zmora. Na szczęście to nie zapalenie płuc ale…40 stopni gorączki to nie przelewki. Wszystko stanęło pod znakiem zapytania. Na szczęście niekonwencjonalne metody (bańki, siódme poty pod kołdrą i inne czary-mary) postawiły mnie na nogi w ciągu czterech dni. Tylko Biegu Gąsieniców szkoda, ale nie można mieć wszystkiego…
Do Val di Fassa docieramy z opóźnieniem. Niestety włoskich gór nie wytrzymał nasz samochód, więc do Cavalese wjechaliśmy z fasonem – na lawecie. Brak środka transportu troszkę  skomplikował nam życie, ale teraz najważniejszy był bieg. Marcialonga!!!
To już 44 edycja słynnego Długiego Marszu. Organizowany po raz 41 na tradycyjnej trasie biegnącej przez Val di Fassa i Val di Fiemme maraton narciarski jest najbardziej prestiżową tego typu imprezą odbywającą się poza Skandynawią. Trasa rozpoczyna  się w Moenie, aby przez 18 kilometrów piąć się w górę Val di Fassa. W ośrodku narciarskim Canazei ( na wysokości prawie 1500m n.p.m.) cała kawalkada zawraca aby kolejne 46 kilometrów pokonać w dół najpierw Val di Fassa a następnie Val di Fiemme. Po drodze trasa biegu gości w centrach takich znanych miejscowości jak Pozza di Fassa, Moena, Predazzo ( tu znajduje się meta „krótkiej”45 kilometrowej Marcialongi Light) czy też w ośrodku narciarstwa biegowego w Lago di Tessero.  W Molinie, kilka kilometrów poniżej Cavalese, trasa znowu zawraca aby po kolejnych czterech dotrzeć pod słynną „Ścianę” czyli dwukilometrowy stromy podbieg kończący się na mecie biegu w centrum Cavalese. Ta trasa to 70 kilometrowy alpejski smok czekający na śmiałków. I na mnie…

Już w Moenie dostaję wiadomość o skróceniu dystansu. Ze względu na koszty przygotowania i utrzymania trasy (w Dolomitach brak śniegu, narciarze korzystają tylko ze sztucznego białego puchu) organizatorzy zdecydowali się przenieść start do Mazzin, 13 km w górę doliny.  W ten sposób bieg główny będzie miał 57 kilometrów, a jego trasa została w całości usypana ze sztucznego śniegu. Ma to swoje dobre strony, przynajmniej się nie zgubię, byle po białym…


W rozwiązywaniu naszych problemów wszelakich, nieoceniona okazała się właścicielka pensjonatu, w którym mieszkaliśmy - Giusy. „Nie masz jeszcze odebranego pakietu startowego?” I już siedzę w aucie i jestem przez nią wieziony do Cavalese po pakiet.  „Macie problem z mechanikiem samochodowym? – oczywiście pomogę!  Nie masz jak dojechać na start?- Przecież ja też startuję to cię zabiorę, nie ma problemu!”. Dzięki Giusy! Przez takich ludzi jak Ty  nawet w trudnych sytuacjach człowiek się uśmiecha!

Dwa dni przed startem spędziłem na rekonesansie trasy, krótkich treningach i chłonięciu atmosfery, jaka się unosiła wszędzie w związku z Marcialongą.  Zresztą o specyfice tego wydarzenia miałem się okazję przekonać na własnej skórze. Stojąc na głównym placu Moeny z nartami w rękach zostałem zaczepiony przez kelnerkę z pobliskiej kawiarni. Zanim się obejrzałem przede mną wylądowało pyszne espresso. A zaraz potem zostałem zapytany czy mam ochotę na coś lokalnego, a jeśli tak to na słodko czy raczej wytrawnie. Na moją odpowiedź, że na słodko raczej nie, przede mną znalazła się deska lokalnych serów i wędlin wraz z przepysznymi bułeczkami i domowym winem. Nieco przestraszony zapytałem o cenę i usłyszałem że jak dla ciebie to 5 Euro wystarczy. Zdumiony sprawdziłem potem w menu – razem z kawą te specjały musiały kosztować przynajmniej 15 Euro... Nie wiem czy tak podziałał marker niewidomego na moim stroju, czy może sam fakt startu w biegu. Ale było to nadzwyczaj miłe i budujące…


Niedziela, dzień startu. Wstaję po szóstej ze spokojną głową. Mamy jak wrócić do Polski, mam jak dotrzeć na start, czuję się bardzo dobrze.  Tylko ta perspektywa blisko ośmiu tysięcy uczestników nie daje mi spokoju. Ale jakoś to będzie. Mamy z Giusy ten sam box startowy więc jakoś dotrę na linię startu. A jak już włożę narty w tory to jakoś samo poleci. Uspokojony tą myślą wbijam się w kolejne warstwy stroju startowego, zakładam buty narciarskie. Jeszcze ostatnie poprawki, sprawdzenie czy widać marker, puchówka i w drogę. Z teamem umawiamy się za kilka godzin w Moenie, a potem na mecie. Na dole czeka na mnie Giusy z siostrą. Pakujemy się do auta i jedziemy na start.
W Mazzin mnóstwo samochodów. Ze zdziwieniem stwierdzam, że część parkingu zajmują kampery, z których wyłaniają się kolejni uczestnicy biegu.  Nie mam czasu się nad tym zastanawiać. Giusy, pracująca w lokalnym Czerwonym Krzyżu zna tu mnóstwo ludzi. Co chwilę przedstawia mnie komuś nowemu. Zostaję przedstawiony co najmniej setce osób, w tym nawet jakiemuś senatorowi włoskiego parlamentu pochodzącemu z tych okolic. Przy okazji dowiaduję się że w tegorocznej edycji Marcialongi startuje 10 włoskich parlamentarzystów. Chapeau bas! Mamy jeszcze czas na obejrzenie startu Elity. Przecinają linię startu jak odrzutowce. Moją zazdrość wzbudza przygotowanie ich sprzętu, przede wszystkim smarowanie. Moje narty były smarowane jeszcze w Polsce. Liczyłem na smarowaczy pracujących przy biegu, ale w odróżnieniu od Biegu Piastów, tutejsi nie mają smarów na jazdę, tylko na trzymanie. No cóż muszę dać radę z tym co mam…
Przy wejściu do sektorów startowych kłębią się nieprzebrane tłumy. Pod kierunkiem Giusy trafiam we właściwe miejsce. Zrzucamy puchówki, pakujemy do specjalnych kolorowych worków i przekazujemy organizatorom. Jeszcze tylko kilka fotek i cała ta ludzka ciżba powoli wlewa się do poszczególnych sektorów.

Na wejściu do boxu kontrola numeru i już jestem w środku.  Tu żegnam się z Giusy, ona przesuwa się ze znajomymi do przodu, a ja powoli ogarniam sytuację. Wokół człowiek na człowieku. Po chwili wszyscy ruszyli, otwarto bramy na start... Niektórzy biegną na złamanie karku, inni spokojnie przechodzą pod bramą z czujnikami. Tu zaczyna się pomiar czasu, teraz trzeba się spieszyć. Wraz z innymi wchodzę na pole startowe. Zapinam narty, dopinam kijki. No to do dzieła. Ujarzmić tego smoka. W drogę do Cavalese…
Startuję w tłumie. Jest ciasno, ale nie ma przepychanek czy też jakiś ostrych spięć. Tory po kilkuset metrach zbiegają się do czterech, ale tu też nie ma problemu. Czuję trochę rozrzedzone powietrze. W końcu jesteśmy na ponad 1300 m n.p.m. Narty jadą więc na razie jest OK . Szybko znajduję wspólne tempo i rytm ze starszym panem z numerem 5707. Mimowolnie staje się moim przewodnikiem na pierwszych kilometrach. Dzięki niemu bezpiecznie docieram do Canazei. Tutaj dopadają mnie pierwsze korki. Tak, tak korki na trasie. Już tutaj płacę frycowe nowicjusza. Starzy wyjadacze mają sposoby na ich, przynajmniej częściowe, ominięcie. A ja na zwężce przed nawrotką tracę prawie 10 minut. Wynagradzają mi to na chwilę kibice z dzwonkami przy pierwszym „check poincie” ale po chwili tracę kolejne minuty stojąc i próbując wyjechać z ulic Canazei. Wreszcie jadę… Zostawiam mojego dotychczasowego opiekuna i mocno pchając kijami staram się nadrobić stracony czas. Niestety już na pierwszym stromszym zjeździe czeka mnie przykra niespodzianka. Na górze kotłowanina, biegacze ściągają narty i schodzą w dół na piechotę. Stojąc w tym zatorze chwilę zastanawiam się co robić. Nagle obok przejeżdża jakiś, widocznie bardziej obyty narciarz. Szybka decyzja, wskakuję za niego i ziuuuu na dół. Niestety moja radość nie trwa długo. Na dole spory tłumek…ubiera narty na całej szerokości trasy. Trzeba się zatrzymać i poczekać, aż da się przejechać.  Niepojęte! Na takim biegu! Mam wrażenie, że większość z otaczających mnie biegaczy ma kolosalne problemy ze zjazdami.  Wygląda na to, że nasze treningi w Gorcach na zjazdach z Turbacza czy Tobołowa przyniosły świetne efekty.  Nie mam problemu ze zjazdami, czas tracę jedynie na czekaniu na jakiegoś zająca, za którym mógłbym bezpiecznie zjeżdżać.  Raz wypuściłem się na kilkusetmetrowy zjazd sam i przez upadających współbiegaczy pokonałem jego większość na jednej narcie, ale obyło się bez upadku. Jednak na kolejnych zjazdach czekałem na kogoś, za kim będę mógł pojechać. Punkt żywieniowy w Pozza osiągam w całkiem przyzwoitym czasie. Teraz podbieg do Soragi i strzał dla ekipy, że niedługo będę w Moenie. Jeszcze kilka krótkich podbiegów i powraca koszmar zatorów na zjazdach. Przed długim zjazdem do centrum Moeny gigantyczny korek. Powoli przeciskam się za kolejnymi ścigantami do ostatnich zjazdów. Wreszcie za kolejnym zakrętem wskakuję w tory za jakimś kolorowo ubranym zawodnikiem i pędzę na premię w mieście. Tylko tutaj straciłem ponad 20 minut. Och, jakbym wiedział ile te minuty stracone w korkach później będą znaczyć. Cóż, frycowe…


W Moenie wzdłuż całej trasy tłumy kibiców. Rozpędem przeskakuję mostek i skręcam nad rzekę. Tu wśród dopingu wyłapuję znajome głosy. Team jest na miejscu, wspiera , pokrzepia, robi zdjęcia i filmy. Wlewają we mnie nowe siły. Zresztą doping na trasie Marcialongi jest niespotykany. Kibice są wszędzie. Wzdłuż całej trasy na doping mogą liczyć nie tylko gwiazdy biegów, ale każdy uczestnik. Grupy kibiców mają w rękach listy startowe, dopingują po imieniu.  Nawet późnym popołudniem słyszałem „Forza Bartosz, Forza”. Niesamowita motywacja…
Po wyjechaniu z Moeny niestety zaczynam czuć, że smarowanie moich nart powoli dogorywa. Na płaskich nasłonecznionych odcinkach do Predazzo narty jadą coraz oporniej. Dociera do mnie, że to wina sztucznego śniegu, z którego usypano trasę. Liczyłem, że smarowania wystarczy na nieco dłużej. A tak oprócz kilometrów trzeba będzie walczyć z pochłaniającym energię oporem tego białego czegoś. Póki co mam jeszcze dość siły, żeby długie odcinki pokonywać pchając. Tylko na ile starczy mi tych sił?

Skocznie narciarskie w Predazzo już za mną . Niechybny znak, że niedługo wjazd do ostatniego dużego miasta na trasie. Trasa wyprowadza mnie na most, a dalej głównym deptakiem pod kościół na głównym placu Predazzo.Tu zlokalizowana jest meta Marcialongi Light (skrócona 33 km).  Za mostem zaczyna się dla mnie droga przez mękę. Miałki śnieg bez torów powoduje, że odechciewa się dalszej jazdy. To jest walka o kolejne metry a nie kilometry. A do mety zostało ich przecież ponad 20 (km oczywiście). Wjeżdżając na tranzyt obok mety „krótkiej” Marcialongi mam ochotę zjechać na finisz i dać sobie spokój. Na szczęście za chwilę kolejny punkt żywieniowy. Pyszna kawa, pomarańcze i czekolada poprawiają trochę mój kiepski nastrój. Jakoś docieram do końca zabudowań i z ulgą zjeżdżam nad rzekę, na „normalną” trasę z torami. Te trzy kilometry przez Predazzo będą mi się śniły po nocach. ..
Walcząc z coraz oporniej sunącymi nartami docieram do stóp ostatniego na trasie (poza finiszową wspinaczką do Cavalese) większego podbiegu w Ziano. Tu dopada mnie ogromny kryzys fizyczny. Za mną już ponad 40 km biegu, wybijających z rytmu zatorów, tępego sztucznego śniegu. Mięśnie buntują się przed takim traktowaniem. Powolutku wyczłapuję na górę a tam… rozśpiewani kibice częstują kawą i czekoladą, śpiewają, dopingują. O dziwo dogoniłem kolorową grupę Amerykanów, którzy minęli mnie niedługo po Predazzo. Widać nie tylko mnie dopadł kryzys.  Jem , piję, chwilę odpoczywam. Ruszam dalej poganiany okrzykami „Forza” i „Brawo”. Zmęczenie schowało się gdzieś głęboko. Nawet Amerykanie zostają z tyłu. A po kilkunastu minutach nagroda. Płytkie rozmyte dotąd tory wcinają się głębiej w śnieg. Wjeżdżam na teren ośrodka narciarskiego Lago di Tessero. Pięknie przygotowana trasa prowadzi mnie pod główną trybunę stadionu narciarskiego. To tu zaczyna się trasa słynnego ostatniego epizodu Tour de Ski – Wspinaczki na Alpe Cermis. Następne sześć kilometrów przejadę tą samą trasą co najlepsi biegacze narciarscy świata wliczając w to naszą Justynę! Ta myśl dodaje mi sił. Dalsza trasa idzie jakoś raźniej, czuję jakby mniej zmęczenia i spracowania mięśni. Dość sprawnie docieram do skrętu pod kolejką gondolową w Cavalese. Tutaj Uczestnicy Tour de Ski skręcają w lewo na morderczą trzy i pół kilometrową wspinaczkę narciarskim stokiem slalomowym. Trasa Marcialongi skręca w prawo pod kładkę dla pieszych i wjeżdża w iglasty las. Ostatnie promienie słońca zaglądają w dolinę. Już wiem, że nie zdążę ze słońcem na „Ścianę” do Cavalese. Teraz płacę za te stracone minuty w kolejkach do zjazdów.  Gdybym to wiedział wcześniej…

Zza drzew słyszę komentatora przy moście w Cascate di Cavalese. To tam zaczyna się słynna Marcialongowa Ściana. Ale przede mną jeszcze cztery kilometry do kładki w Molinie i powrót do mostu w Cascate. Te kilometry zapamiętam jako jedne z najdłuższych jakie przebiegłem na nartach. Smar już dawno zniknął z nart. Krok z odbicia normalnie pchający mnie dobrych kilka metrów do przodu, teraz posuwa nartę może o połowę jej długości. I tak metr za metrem do przodu. Czuję że szybko tracę energię. A przede mną jeszcze perspektywa wspinaczki do mety.  Powoli pokonuję te ostatnie kilometry. Tam gdzie się da, mocniej pcham kijami. Kładka w Molinie już za mną. Most w Castello już też. Gdy mijam tablicę „4 km to FINISH” z przeciwka wyłania się skuter na sygnale. Za chwilę drugi. Ratownicy pędzą  gdzieś w stronę Moliny. Mam nadzieję, że to nic poważnego. A ja powolutku zbliżam się do mostu w Cascate. W brzegu trasy dopatruję się zapalonych świec. Okazuje się, że to tutejsza metoda oświetlenia trasy. Trzeba przyznać, że pomysłowa…
Tablica „3km to FINISH” stoi kawałek przed mostem. Krótki podbieg, most, zjazd i już strefa żywieniowa , i smarowanie nart. Ostatni przystanek przed metą. Zdejmuję narty po raz pierwszy od startu. Muszę przestawić wiązania na podbieg.  Pomagają mi serwismeni z TOKO. Narty ustawione, trzeba ruszać. Po kilkunastu metrach z przerażeniem stwierdzam to, czego się bałem. Wygrzana promieniami słońca trasa jak tylko znalazła się w cieniu zamarzła. Mam przed sobą ponad dwa kilometry Szklanej Góry. Mozolnie pnę się do góry. Krok po kroku... Mijają mnie Amerykanie – płakać mi się chce. Tyle pracy włożyłem w utrzymanie nad nimi przewagi, a teraz to wszystko prysło. Zastanawiam się nad odpięciem nart i podejściem najstromszego odcinka w butach. Nic z tego, jest tak zlodzone, że w samych butach nie ustoję. Wreszcie wchodzę do miasta. Tu jest już łatwiej, pojawiają się nawet tory.  Za chwilę słyszę „Forza Bartosz, jeszcze 300 metrów”. Uśmiecham się pod nosem, kibice są cudowni, nie ważne, że właśnie mijam bramę ustawioną 500m przed metą, przynajmniej tak chcą pomóc. Narty trzymają, więc trochę raźniej wpadam w kręte i wąskie zaułki centrum Cavalese. Jeszcze jeden zakręt- brama 200metrów. Tu już niemalże pędzę mocno pchając kijami. Nawet jeszcze niedawno tak oporne narty, teraz gnają w kierunku mety. Już finiszowa prosta – 100 metrów do mety. Rozpędzony przecinam linię mety. Nie wiadomo skąd na mecie pojawia się Alunia. Wpadam w jej objęcia, nagromadzone przez cały dzień emocje wybuchają, nie bardzo wiem co się ze mną dzieje. Wokół ogłuszający doping. Dla mnie? Po takim czasie? To jest możliwe chyba tylko tutaj. ..

Ostatnie zdjęcia. Jerzyk pomaga mi zdjąć narty. Dostaję medal, schodzimy ze strefy Mety. Romek wyjmuje mi narty z rąk, Jerzyk kije. Nie bardzo wiem co się wokół mnie dzieje. Odbieramy moją puchówkę z depozytu, zdajemy chip pomiaru czasu. Wszystko dzieje się jakby obok. Powoli tuptamy do Centrum Kongresowego. Przecież trzeba podbić Paszport Worldloppet! Oczywiście trochę błądzimy, Team się denerwuje, że nie zdążymy na autobus do Moeny. Spokojnie, zdążymy, przecież wokół jeszcze mnóstwo ludzi. Spotykamy Giusy, kieruje nas we właściwą stronę, gratuluje... Docieramy w końcu do Fiemmecongress. A tam niespodzianka – Pasta Party, woda mineralna, owoce. Wszyscy wokół gratulują. Panie w biurze zawodów podbijają paszport, zapraszają na przyszły rok, gratulują po – polsku! Jeszcze spotykamy znajomych z Biegu Piastów, chwila rozmowy i schodzimy na dworzec autobusowy. Gdy zajmujemy miejsca w autobusie jeszcze jedna niespodzianka. Nad naszymi głowami rozkwitają przepiękne fajerwerki. Kapitalny pokaz dopełnia  całości atmosfery tego wyjątkowego biegu.
W autobusie zmęczenie bierze górę. Gdzieś przez grubą jego poduchę nieśmiało dociera do mnie – Udało się! Ukończyłem Marcialongę!! Smok pokonany!!!



Podsumowując Start w 44 Marcialonga Ski to było największe z moich dotychczasowych sportowych wyzwań. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności zdrowotne i pozasportowe  towarzyszące wyjazdowi do Włoch, czas uzyskany w maratonie schodzi na dalszy plan. Ważne jest, że ukończyłem ten bieg. Co więcej, ukończyłem go w całkiem dobrej kondycji, mimo startu bez przewodnika. Warto tu dodać, że w tym roku trasa Marcialongi zebrała żniwo wśród startujących. W trakcie biegu wycofało się z trasy prawie dwa tysiące biegaczy – najwięcej w ostatnim dziesięcioleciu.  W tym świetle można traktować mój start w kategorii dużego sportowego sukcesu.
Teraz chwila odpoczynku i czas na  kolejne wyzwania.


Serdeczne podziękowania dla Wszystkich którzy udzielili mi wsparcia przy realizacji tego wyzwania:
Ilya Marcow – za trenerską cierpliwość  ;)
Agata Mazurek – gabinet KORE – za wsparcie medyczne i za to jak się o mnie martwiła ;)
Tomasz Koźmiński – za wsparcie organizacyjne i doping ;)
Pensjonat Ta Ischia w Moenie czyli  niesamowita Giusy – za serdeczność i wielką pomoc na miejscu,
Firma Forza Sport- za zaprojektowanie i uszycie kamizelek znacznikowych „Blind” i „Guide” oraz ubrań ;
Marka Rossigniol – za sprzęt narciarski;
Oraz Wszystkim którzy mi kibicowali!!!



czwartek, 12 stycznia 2017

BAJ Team for heroes
czyli
startujemy

Stało się! Coś, co nieśmiało pojawiało się w mailach i rozmowach, nabrało realnego kształtu. Mamy własny, co prawda nieformalny, Team. Powstał dzięki marzeniu, wsparciu wielu przychylnych temu co staram się robić osób, cierpliwości rodziny i szukaniu sensu w codziennych małych sprawach. Dwa maile z Włoch i Czech otrzymane w pierwszym noworocznym tygodniu przypieczętowały oficjalne powołanie Teamu. Z dnia na dzień zmienił się nasz plan na zimowy sezon narciarstwa biegowego. Z mglistego planu na przyszłość wszystko zaczęło się dziać tu i teraz. Ale od początku.

Nazywam się Bartosz Bierowiec i jestem niewidomy. Przynajmniej tak twierdzą lekarze, bo według mnie bardziej trafne jest określenie niedowidzący. Ale procenty i liczby nie kłamią. Maksymalnie 5%pola widzenia i w miarę wyraźny świat z max 30 centymetrów mogą wystarczyć na więcej niż się każdemu wydaje. Moja historia to historia drogi przez różne przeciwności. Szkoła sportowa ustąpiła miejsca górom i alpinizmowi  traktowanymi bardzo poważnie. Zacząłem jak na tamte czasy bardzo wcześnie i zanim mogłem pochwalić się jakimiś dużymi osiągnięciami przyszły problemy ze zdrowiem. Choroba nerwów wzrokowych przekreśliła szanse na wspinaczkowy wyczyn, później okazało się że nie tylko wspinaczkowy. Zamiast Rozwijać się w sportach związanych z górami traciłem po kolei szanse na alpinizm, lotniarstwo i inne dziedziny rodzących się w naszym kraju sportów ekstremalnych. Przerzuciłem swoje zainteresowania na żagle, narty i rower, co okazało się potem wręcz zbawienne dla mojej rehabilitacji po neurochirurgicznych czarach. Zawsze starałem się być aktywny. Niestety nie mogłem studiować na AWFie bo przekraczało to wyobraźnię decydujących o rekrutacji osób.  Więc zakotwiczyłem na geografii a sportowo realizowałem się na żaglach. Zbierałem doświadczenie instruktorskie i regatowe.  No i założyłem rodzinę. Dzieci, praca, po prostu życie. Ale z czasem i z wiekiem dzieci powoli wracało sportowe zacięcie. I pojawiły się ponownie nary biegowe. A opowieści dziadka Tadka o dużych biegach w których startował rozbudzały wyobraźnię nie tylko dzieci. I tal z 8 letnim Jerzykiem stanęliśmy na starcie pięciokilometrowego Biegu Podhalańskiego. No i złapaliśmy wirusa który nie ma zamiaru odpuścić. A atmosfera Biegu Piastów skłoniła nas do podejmowania kolejnych wyzwań. To właśnie współuczestnicy jakuszyckich biegów byli dla mnie motorem do dalszych działań. Ile razy na trasach słyszeliśmy motywujące pozdrowienia płynące do mnie i Jerza od wszystkich. Zarówno od amatorów, jak też od zawodowców mijających nas na trasie jak TGV. I dlatego chcemy jeździć na biegi, a Bieg Piastów to dla nas szczególna impreza.

Tez sezon miał być intensywniejszy, ambitniejszy i w ogóle. Rok po kolejnej operacji przyszedł czas na sprawdzenie ile jeszcze mogę. Skoro moja sytuacja zawodowa znalazła się w nieciekawym punkcie, próbuję działać na rzecz tych, którzy nie wierzą w możliwość normalnego życia mimo własnych ograniczeń. Spotykani ludzie utwierdzili mnie w przekonaniu, że mój przykład może pomóc innym. Spotkałem Ludzi, takich jak Agata czy Ilya, którzy podjęli się przygotować mnie fizycznie do zimowego sezonu. Spotkałem też takich którzy wprowadzili mnie w świat organizacji pozarządowych i działalności społecznej. I chciałbym robić więcej.

Otwierając skrzynkę odbiorczą w środku noworocznego tygodnia nie spodziewałem się , że wszystko potoczy się tak szybko. Dyrektor Generalna Marcialongi przesyła zaproszenie do udziału w tym prestiżowym biegu. Dyrektor Jizerskiej 50 zaprasza nas do startu. Tak naprawdę nie można odmówić. A więc stało się  - mogę startować w najbardziej renomowanych i poważanych biegach Worlloppet.
Wypełniając kartę zgłoszenia na 44 edycję Marcialongi zatrzymałem się na polu „Team”.Po chwili namysłu wpisałem tam nazwę , która już od jakiegoś czasu chodziła mi po głowie:
BAJ Team for heroes

Poszło w świat…