niedziela, 12 lutego 2017

Ujarzmić smoka czyli 44 Marcialonga Ski

Ujarzmić smoka
czyli
44 Marcialonga Ski

Jeżeli dążymy do realizacji naszych marzeń, nie możemy się poddawać i zatrzymywać z byle powodu. Nigdy nie wiadomo, co lub kto niespodziewanie pchnie nas dalej na drogę wiodącą prosto do nich.



     Plany na sezon były ogólnikowe i „zobaczymy gdzie nas przyjmą”. W grudniu wybraliśmy się na rekonesans tras w Kościelisku (Puchar Kościeliska) gdzie zostaliśmy ciepło powitani i wracaliśmy spod Tatr pełni pozytywnych wrażeń. Tak naprawdę kalendarz startów miał się doprecyzować  w pierwszej połowie stycznia 2017. Plany obejmowały kilka mniejszych biegów w Polsce, m. in. Bieg Gąsieniców,  Podhalański, Popradzki, może wyjazd na któryś z biegów u naszych sąsiadów (Biela Stopa czy może  Bedrihowska 25) i oczywiście Bieg Piastów. Nieśmiało przebąkiwałem, że jestem gotowy na biegi główne Worldloppet, ale względy formalne i budżetowe nie pozwalały być optymistą w tym względzie. Jeszcze we wrześniu rozesłałem maile z pytaniem czy mogę wystartować, do organizatorów kilku europejskich biegów z tego cyklu. Pamiętając boje jakie stoczyłem z organizatorami Biegu Piastów o prawo startu w biegu na 50km wolałem zapytać o to innych organizatorów zawczasu. Brak jakiejkolwiek reakcji  z ich strony do Bożego Narodzenia upewnił mnie,  że nie będzie łatwo startować w tych największych biegach, a ukrywanie przed organizatorami niepełnosprawności nie wchodziło w grę. No i przyszedł Nowy Rok…
Po świąteczno-noworocznym marazmie nagle w pierwszych dniach stycznia skrzynka pocztowa ożyła. Co u licha chce ode mnie jakaś Gloria Trettel – pomyślałem sprawdzając w locie wiadomości spływające tego dnia na skrzynkę w ilościach hurtowych. Gdy usiadłem do komputera i otwarłem wiadomości zdębiałem. Dyrektor Generalna Marcialongi – Gloria Trettel zaprasza mnie wraz z przewodnikiem do startu w biegu głównym na dystansie 70 km!!! Tłumaczyłem tą wiadomość kilka razy niedowierzając. Zapisy na Marcialongę w tym roku trwały kilkanaście minut błyskawicznie wypełniając limit 7500 zgłoszeń, a nas jako Team zaprasza najważniejsza z organizatorów! Takiemu zaproszeniu nie można odmówić. Dodajmy do tego, że w tym samym dniu Dyrektor Jizerskiej 50 przesłał mi kod rejestracyjny i zaproszenie do startu w tym biegu. Wieczorem długo nie mogłem spać zastanawiając się jak to wszystko poukładać…


Kolejne dni minęły błyskawicznie na szukaniu przewodnika, samochodu, środków na wyjazd, hotelu i wielu innych drobiazgów związanych z wyjazdem do Włoch. Uzyskałem pomoc z kilku źródeł za co serdecznie dziękuje i na tydzień przed wyjazdem wszystko wydawało się być dopięte. Niestety Przewodnik ze mną nie pobiegnie, grypa zebrała w Krakowie żniwo, ale to tylko szczegół. Trener i Agata poprzestawiali mi treningi, żebym mógł stanąć na starcie w optymalnej dyspozycji. Aż tu nagle 10 dni przed startem powaliła mnie wirusowa zmora. Na szczęście to nie zapalenie płuc ale…40 stopni gorączki to nie przelewki. Wszystko stanęło pod znakiem zapytania. Na szczęście niekonwencjonalne metody (bańki, siódme poty pod kołdrą i inne czary-mary) postawiły mnie na nogi w ciągu czterech dni. Tylko Biegu Gąsieniców szkoda, ale nie można mieć wszystkiego…
Do Val di Fassa docieramy z opóźnieniem. Niestety włoskich gór nie wytrzymał nasz samochód, więc do Cavalese wjechaliśmy z fasonem – na lawecie. Brak środka transportu troszkę  skomplikował nam życie, ale teraz najważniejszy był bieg. Marcialonga!!!
To już 44 edycja słynnego Długiego Marszu. Organizowany po raz 41 na tradycyjnej trasie biegnącej przez Val di Fassa i Val di Fiemme maraton narciarski jest najbardziej prestiżową tego typu imprezą odbywającą się poza Skandynawią. Trasa rozpoczyna  się w Moenie, aby przez 18 kilometrów piąć się w górę Val di Fassa. W ośrodku narciarskim Canazei ( na wysokości prawie 1500m n.p.m.) cała kawalkada zawraca aby kolejne 46 kilometrów pokonać w dół najpierw Val di Fassa a następnie Val di Fiemme. Po drodze trasa biegu gości w centrach takich znanych miejscowości jak Pozza di Fassa, Moena, Predazzo ( tu znajduje się meta „krótkiej”45 kilometrowej Marcialongi Light) czy też w ośrodku narciarstwa biegowego w Lago di Tessero.  W Molinie, kilka kilometrów poniżej Cavalese, trasa znowu zawraca aby po kolejnych czterech dotrzeć pod słynną „Ścianę” czyli dwukilometrowy stromy podbieg kończący się na mecie biegu w centrum Cavalese. Ta trasa to 70 kilometrowy alpejski smok czekający na śmiałków. I na mnie…

Już w Moenie dostaję wiadomość o skróceniu dystansu. Ze względu na koszty przygotowania i utrzymania trasy (w Dolomitach brak śniegu, narciarze korzystają tylko ze sztucznego białego puchu) organizatorzy zdecydowali się przenieść start do Mazzin, 13 km w górę doliny.  W ten sposób bieg główny będzie miał 57 kilometrów, a jego trasa została w całości usypana ze sztucznego śniegu. Ma to swoje dobre strony, przynajmniej się nie zgubię, byle po białym…


W rozwiązywaniu naszych problemów wszelakich, nieoceniona okazała się właścicielka pensjonatu, w którym mieszkaliśmy - Giusy. „Nie masz jeszcze odebranego pakietu startowego?” I już siedzę w aucie i jestem przez nią wieziony do Cavalese po pakiet.  „Macie problem z mechanikiem samochodowym? – oczywiście pomogę!  Nie masz jak dojechać na start?- Przecież ja też startuję to cię zabiorę, nie ma problemu!”. Dzięki Giusy! Przez takich ludzi jak Ty  nawet w trudnych sytuacjach człowiek się uśmiecha!

Dwa dni przed startem spędziłem na rekonesansie trasy, krótkich treningach i chłonięciu atmosfery, jaka się unosiła wszędzie w związku z Marcialongą.  Zresztą o specyfice tego wydarzenia miałem się okazję przekonać na własnej skórze. Stojąc na głównym placu Moeny z nartami w rękach zostałem zaczepiony przez kelnerkę z pobliskiej kawiarni. Zanim się obejrzałem przede mną wylądowało pyszne espresso. A zaraz potem zostałem zapytany czy mam ochotę na coś lokalnego, a jeśli tak to na słodko czy raczej wytrawnie. Na moją odpowiedź, że na słodko raczej nie, przede mną znalazła się deska lokalnych serów i wędlin wraz z przepysznymi bułeczkami i domowym winem. Nieco przestraszony zapytałem o cenę i usłyszałem że jak dla ciebie to 5 Euro wystarczy. Zdumiony sprawdziłem potem w menu – razem z kawą te specjały musiały kosztować przynajmniej 15 Euro... Nie wiem czy tak podziałał marker niewidomego na moim stroju, czy może sam fakt startu w biegu. Ale było to nadzwyczaj miłe i budujące…


Niedziela, dzień startu. Wstaję po szóstej ze spokojną głową. Mamy jak wrócić do Polski, mam jak dotrzeć na start, czuję się bardzo dobrze.  Tylko ta perspektywa blisko ośmiu tysięcy uczestników nie daje mi spokoju. Ale jakoś to będzie. Mamy z Giusy ten sam box startowy więc jakoś dotrę na linię startu. A jak już włożę narty w tory to jakoś samo poleci. Uspokojony tą myślą wbijam się w kolejne warstwy stroju startowego, zakładam buty narciarskie. Jeszcze ostatnie poprawki, sprawdzenie czy widać marker, puchówka i w drogę. Z teamem umawiamy się za kilka godzin w Moenie, a potem na mecie. Na dole czeka na mnie Giusy z siostrą. Pakujemy się do auta i jedziemy na start.
W Mazzin mnóstwo samochodów. Ze zdziwieniem stwierdzam, że część parkingu zajmują kampery, z których wyłaniają się kolejni uczestnicy biegu.  Nie mam czasu się nad tym zastanawiać. Giusy, pracująca w lokalnym Czerwonym Krzyżu zna tu mnóstwo ludzi. Co chwilę przedstawia mnie komuś nowemu. Zostaję przedstawiony co najmniej setce osób, w tym nawet jakiemuś senatorowi włoskiego parlamentu pochodzącemu z tych okolic. Przy okazji dowiaduję się że w tegorocznej edycji Marcialongi startuje 10 włoskich parlamentarzystów. Chapeau bas! Mamy jeszcze czas na obejrzenie startu Elity. Przecinają linię startu jak odrzutowce. Moją zazdrość wzbudza przygotowanie ich sprzętu, przede wszystkim smarowanie. Moje narty były smarowane jeszcze w Polsce. Liczyłem na smarowaczy pracujących przy biegu, ale w odróżnieniu od Biegu Piastów, tutejsi nie mają smarów na jazdę, tylko na trzymanie. No cóż muszę dać radę z tym co mam…
Przy wejściu do sektorów startowych kłębią się nieprzebrane tłumy. Pod kierunkiem Giusy trafiam we właściwe miejsce. Zrzucamy puchówki, pakujemy do specjalnych kolorowych worków i przekazujemy organizatorom. Jeszcze tylko kilka fotek i cała ta ludzka ciżba powoli wlewa się do poszczególnych sektorów.

Na wejściu do boxu kontrola numeru i już jestem w środku.  Tu żegnam się z Giusy, ona przesuwa się ze znajomymi do przodu, a ja powoli ogarniam sytuację. Wokół człowiek na człowieku. Po chwili wszyscy ruszyli, otwarto bramy na start... Niektórzy biegną na złamanie karku, inni spokojnie przechodzą pod bramą z czujnikami. Tu zaczyna się pomiar czasu, teraz trzeba się spieszyć. Wraz z innymi wchodzę na pole startowe. Zapinam narty, dopinam kijki. No to do dzieła. Ujarzmić tego smoka. W drogę do Cavalese…
Startuję w tłumie. Jest ciasno, ale nie ma przepychanek czy też jakiś ostrych spięć. Tory po kilkuset metrach zbiegają się do czterech, ale tu też nie ma problemu. Czuję trochę rozrzedzone powietrze. W końcu jesteśmy na ponad 1300 m n.p.m. Narty jadą więc na razie jest OK . Szybko znajduję wspólne tempo i rytm ze starszym panem z numerem 5707. Mimowolnie staje się moim przewodnikiem na pierwszych kilometrach. Dzięki niemu bezpiecznie docieram do Canazei. Tutaj dopadają mnie pierwsze korki. Tak, tak korki na trasie. Już tutaj płacę frycowe nowicjusza. Starzy wyjadacze mają sposoby na ich, przynajmniej częściowe, ominięcie. A ja na zwężce przed nawrotką tracę prawie 10 minut. Wynagradzają mi to na chwilę kibice z dzwonkami przy pierwszym „check poincie” ale po chwili tracę kolejne minuty stojąc i próbując wyjechać z ulic Canazei. Wreszcie jadę… Zostawiam mojego dotychczasowego opiekuna i mocno pchając kijami staram się nadrobić stracony czas. Niestety już na pierwszym stromszym zjeździe czeka mnie przykra niespodzianka. Na górze kotłowanina, biegacze ściągają narty i schodzą w dół na piechotę. Stojąc w tym zatorze chwilę zastanawiam się co robić. Nagle obok przejeżdża jakiś, widocznie bardziej obyty narciarz. Szybka decyzja, wskakuję za niego i ziuuuu na dół. Niestety moja radość nie trwa długo. Na dole spory tłumek…ubiera narty na całej szerokości trasy. Trzeba się zatrzymać i poczekać, aż da się przejechać.  Niepojęte! Na takim biegu! Mam wrażenie, że większość z otaczających mnie biegaczy ma kolosalne problemy ze zjazdami.  Wygląda na to, że nasze treningi w Gorcach na zjazdach z Turbacza czy Tobołowa przyniosły świetne efekty.  Nie mam problemu ze zjazdami, czas tracę jedynie na czekaniu na jakiegoś zająca, za którym mógłbym bezpiecznie zjeżdżać.  Raz wypuściłem się na kilkusetmetrowy zjazd sam i przez upadających współbiegaczy pokonałem jego większość na jednej narcie, ale obyło się bez upadku. Jednak na kolejnych zjazdach czekałem na kogoś, za kim będę mógł pojechać. Punkt żywieniowy w Pozza osiągam w całkiem przyzwoitym czasie. Teraz podbieg do Soragi i strzał dla ekipy, że niedługo będę w Moenie. Jeszcze kilka krótkich podbiegów i powraca koszmar zatorów na zjazdach. Przed długim zjazdem do centrum Moeny gigantyczny korek. Powoli przeciskam się za kolejnymi ścigantami do ostatnich zjazdów. Wreszcie za kolejnym zakrętem wskakuję w tory za jakimś kolorowo ubranym zawodnikiem i pędzę na premię w mieście. Tylko tutaj straciłem ponad 20 minut. Och, jakbym wiedział ile te minuty stracone w korkach później będą znaczyć. Cóż, frycowe…


W Moenie wzdłuż całej trasy tłumy kibiców. Rozpędem przeskakuję mostek i skręcam nad rzekę. Tu wśród dopingu wyłapuję znajome głosy. Team jest na miejscu, wspiera , pokrzepia, robi zdjęcia i filmy. Wlewają we mnie nowe siły. Zresztą doping na trasie Marcialongi jest niespotykany. Kibice są wszędzie. Wzdłuż całej trasy na doping mogą liczyć nie tylko gwiazdy biegów, ale każdy uczestnik. Grupy kibiców mają w rękach listy startowe, dopingują po imieniu.  Nawet późnym popołudniem słyszałem „Forza Bartosz, Forza”. Niesamowita motywacja…
Po wyjechaniu z Moeny niestety zaczynam czuć, że smarowanie moich nart powoli dogorywa. Na płaskich nasłonecznionych odcinkach do Predazzo narty jadą coraz oporniej. Dociera do mnie, że to wina sztucznego śniegu, z którego usypano trasę. Liczyłem, że smarowania wystarczy na nieco dłużej. A tak oprócz kilometrów trzeba będzie walczyć z pochłaniającym energię oporem tego białego czegoś. Póki co mam jeszcze dość siły, żeby długie odcinki pokonywać pchając. Tylko na ile starczy mi tych sił?

Skocznie narciarskie w Predazzo już za mną . Niechybny znak, że niedługo wjazd do ostatniego dużego miasta na trasie. Trasa wyprowadza mnie na most, a dalej głównym deptakiem pod kościół na głównym placu Predazzo.Tu zlokalizowana jest meta Marcialongi Light (skrócona 33 km).  Za mostem zaczyna się dla mnie droga przez mękę. Miałki śnieg bez torów powoduje, że odechciewa się dalszej jazdy. To jest walka o kolejne metry a nie kilometry. A do mety zostało ich przecież ponad 20 (km oczywiście). Wjeżdżając na tranzyt obok mety „krótkiej” Marcialongi mam ochotę zjechać na finisz i dać sobie spokój. Na szczęście za chwilę kolejny punkt żywieniowy. Pyszna kawa, pomarańcze i czekolada poprawiają trochę mój kiepski nastrój. Jakoś docieram do końca zabudowań i z ulgą zjeżdżam nad rzekę, na „normalną” trasę z torami. Te trzy kilometry przez Predazzo będą mi się śniły po nocach. ..
Walcząc z coraz oporniej sunącymi nartami docieram do stóp ostatniego na trasie (poza finiszową wspinaczką do Cavalese) większego podbiegu w Ziano. Tu dopada mnie ogromny kryzys fizyczny. Za mną już ponad 40 km biegu, wybijających z rytmu zatorów, tępego sztucznego śniegu. Mięśnie buntują się przed takim traktowaniem. Powolutku wyczłapuję na górę a tam… rozśpiewani kibice częstują kawą i czekoladą, śpiewają, dopingują. O dziwo dogoniłem kolorową grupę Amerykanów, którzy minęli mnie niedługo po Predazzo. Widać nie tylko mnie dopadł kryzys.  Jem , piję, chwilę odpoczywam. Ruszam dalej poganiany okrzykami „Forza” i „Brawo”. Zmęczenie schowało się gdzieś głęboko. Nawet Amerykanie zostają z tyłu. A po kilkunastu minutach nagroda. Płytkie rozmyte dotąd tory wcinają się głębiej w śnieg. Wjeżdżam na teren ośrodka narciarskiego Lago di Tessero. Pięknie przygotowana trasa prowadzi mnie pod główną trybunę stadionu narciarskiego. To tu zaczyna się trasa słynnego ostatniego epizodu Tour de Ski – Wspinaczki na Alpe Cermis. Następne sześć kilometrów przejadę tą samą trasą co najlepsi biegacze narciarscy świata wliczając w to naszą Justynę! Ta myśl dodaje mi sił. Dalsza trasa idzie jakoś raźniej, czuję jakby mniej zmęczenia i spracowania mięśni. Dość sprawnie docieram do skrętu pod kolejką gondolową w Cavalese. Tutaj Uczestnicy Tour de Ski skręcają w lewo na morderczą trzy i pół kilometrową wspinaczkę narciarskim stokiem slalomowym. Trasa Marcialongi skręca w prawo pod kładkę dla pieszych i wjeżdża w iglasty las. Ostatnie promienie słońca zaglądają w dolinę. Już wiem, że nie zdążę ze słońcem na „Ścianę” do Cavalese. Teraz płacę za te stracone minuty w kolejkach do zjazdów.  Gdybym to wiedział wcześniej…

Zza drzew słyszę komentatora przy moście w Cascate di Cavalese. To tam zaczyna się słynna Marcialongowa Ściana. Ale przede mną jeszcze cztery kilometry do kładki w Molinie i powrót do mostu w Cascate. Te kilometry zapamiętam jako jedne z najdłuższych jakie przebiegłem na nartach. Smar już dawno zniknął z nart. Krok z odbicia normalnie pchający mnie dobrych kilka metrów do przodu, teraz posuwa nartę może o połowę jej długości. I tak metr za metrem do przodu. Czuję że szybko tracę energię. A przede mną jeszcze perspektywa wspinaczki do mety.  Powoli pokonuję te ostatnie kilometry. Tam gdzie się da, mocniej pcham kijami. Kładka w Molinie już za mną. Most w Castello już też. Gdy mijam tablicę „4 km to FINISH” z przeciwka wyłania się skuter na sygnale. Za chwilę drugi. Ratownicy pędzą  gdzieś w stronę Moliny. Mam nadzieję, że to nic poważnego. A ja powolutku zbliżam się do mostu w Cascate. W brzegu trasy dopatruję się zapalonych świec. Okazuje się, że to tutejsza metoda oświetlenia trasy. Trzeba przyznać, że pomysłowa…
Tablica „3km to FINISH” stoi kawałek przed mostem. Krótki podbieg, most, zjazd i już strefa żywieniowa , i smarowanie nart. Ostatni przystanek przed metą. Zdejmuję narty po raz pierwszy od startu. Muszę przestawić wiązania na podbieg.  Pomagają mi serwismeni z TOKO. Narty ustawione, trzeba ruszać. Po kilkunastu metrach z przerażeniem stwierdzam to, czego się bałem. Wygrzana promieniami słońca trasa jak tylko znalazła się w cieniu zamarzła. Mam przed sobą ponad dwa kilometry Szklanej Góry. Mozolnie pnę się do góry. Krok po kroku... Mijają mnie Amerykanie – płakać mi się chce. Tyle pracy włożyłem w utrzymanie nad nimi przewagi, a teraz to wszystko prysło. Zastanawiam się nad odpięciem nart i podejściem najstromszego odcinka w butach. Nic z tego, jest tak zlodzone, że w samych butach nie ustoję. Wreszcie wchodzę do miasta. Tu jest już łatwiej, pojawiają się nawet tory.  Za chwilę słyszę „Forza Bartosz, jeszcze 300 metrów”. Uśmiecham się pod nosem, kibice są cudowni, nie ważne, że właśnie mijam bramę ustawioną 500m przed metą, przynajmniej tak chcą pomóc. Narty trzymają, więc trochę raźniej wpadam w kręte i wąskie zaułki centrum Cavalese. Jeszcze jeden zakręt- brama 200metrów. Tu już niemalże pędzę mocno pchając kijami. Nawet jeszcze niedawno tak oporne narty, teraz gnają w kierunku mety. Już finiszowa prosta – 100 metrów do mety. Rozpędzony przecinam linię mety. Nie wiadomo skąd na mecie pojawia się Alunia. Wpadam w jej objęcia, nagromadzone przez cały dzień emocje wybuchają, nie bardzo wiem co się ze mną dzieje. Wokół ogłuszający doping. Dla mnie? Po takim czasie? To jest możliwe chyba tylko tutaj. ..

Ostatnie zdjęcia. Jerzyk pomaga mi zdjąć narty. Dostaję medal, schodzimy ze strefy Mety. Romek wyjmuje mi narty z rąk, Jerzyk kije. Nie bardzo wiem co się wokół mnie dzieje. Odbieramy moją puchówkę z depozytu, zdajemy chip pomiaru czasu. Wszystko dzieje się jakby obok. Powoli tuptamy do Centrum Kongresowego. Przecież trzeba podbić Paszport Worldloppet! Oczywiście trochę błądzimy, Team się denerwuje, że nie zdążymy na autobus do Moeny. Spokojnie, zdążymy, przecież wokół jeszcze mnóstwo ludzi. Spotykamy Giusy, kieruje nas we właściwą stronę, gratuluje... Docieramy w końcu do Fiemmecongress. A tam niespodzianka – Pasta Party, woda mineralna, owoce. Wszyscy wokół gratulują. Panie w biurze zawodów podbijają paszport, zapraszają na przyszły rok, gratulują po – polsku! Jeszcze spotykamy znajomych z Biegu Piastów, chwila rozmowy i schodzimy na dworzec autobusowy. Gdy zajmujemy miejsca w autobusie jeszcze jedna niespodzianka. Nad naszymi głowami rozkwitają przepiękne fajerwerki. Kapitalny pokaz dopełnia  całości atmosfery tego wyjątkowego biegu.
W autobusie zmęczenie bierze górę. Gdzieś przez grubą jego poduchę nieśmiało dociera do mnie – Udało się! Ukończyłem Marcialongę!! Smok pokonany!!!



Podsumowując Start w 44 Marcialonga Ski to było największe z moich dotychczasowych sportowych wyzwań. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności zdrowotne i pozasportowe  towarzyszące wyjazdowi do Włoch, czas uzyskany w maratonie schodzi na dalszy plan. Ważne jest, że ukończyłem ten bieg. Co więcej, ukończyłem go w całkiem dobrej kondycji, mimo startu bez przewodnika. Warto tu dodać, że w tym roku trasa Marcialongi zebrała żniwo wśród startujących. W trakcie biegu wycofało się z trasy prawie dwa tysiące biegaczy – najwięcej w ostatnim dziesięcioleciu.  W tym świetle można traktować mój start w kategorii dużego sportowego sukcesu.
Teraz chwila odpoczynku i czas na  kolejne wyzwania.


Serdeczne podziękowania dla Wszystkich którzy udzielili mi wsparcia przy realizacji tego wyzwania:
Ilya Marcow – za trenerską cierpliwość  ;)
Agata Mazurek – gabinet KORE – za wsparcie medyczne i za to jak się o mnie martwiła ;)
Tomasz Koźmiński – za wsparcie organizacyjne i doping ;)
Pensjonat Ta Ischia w Moenie czyli  niesamowita Giusy – za serdeczność i wielką pomoc na miejscu,
Firma Forza Sport- za zaprojektowanie i uszycie kamizelek znacznikowych „Blind” i „Guide” oraz ubrań ;
Marka Rossigniol – za sprzęt narciarski;
Oraz Wszystkim którzy mi kibicowali!!!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz